środa, 13 lutego 2013

Pink Floyd- The Great Gig in the Sky


Czasem słowa są niepotrzebne. Czasem słowa są zupełnie zbędne.Czasem wystarczy piękny motyw pianina, niczym żywcem wyciągniety z muzyki klasycznej i wokaliza utalentowanej wokalistki. Czasem to wystarczy, żeby oddać coś, co żadne słowa oddać nigdy nie będą potrafiły. Jak łatwo mówiąc o śmierci wpaść w banał? Ileż razy zdarzyło Wam się usłyszeć coś rzeczywiście oryginalnego i celnego o przemijaniu? Można napisać całą ksiązkę i nie dotknąć wielu aspektów tego tematu. Tematu jakby nie patrzeć tabu. Czegoś czego się boimy, o czym w najlepszym razie nie myślimy albo staramy się nie myśleć. Tematu wzbudzającego niejednoznaczne emocje. Tematu, który tak naprawdę każdy z nas zna, który w każdym z nas wzbudza niewiarygodnie głębokie emocje. Strach. Ból. Żal. Niemoc. Nadzieja. Zrezygnowanie. I pewnie z tysiąc innych. Każde tak samo mocne, kazde w obliczu śmierci tak z jednej strony oczywiste i tak równocześnie uniwersalne. Wszyscy to znamy. Wszystkich nas to dotyczy. Bez wyjątku.


Clare Torry to nie jest nazwisko tak znane jak nazwa Pink Floyd. A to własnie ta pani, mając ledwie 22 lata, polecona przez producenta płyty Alana Parsonsa zaspiewała coś absolutnie nieprawdopodobnego. W przeciągu 4 minut z kawałkiem oddała wszystko. Każdą jedną emocję. Każdą z osobna i w najmocniejszych momentach wszystkie razem. Pani dostała za to 30 funtów i dopiero w 2005 roku doczekała się swojego nazwiska na płycie jako współautorki utworu. Bądźmy szczerzy- bez niej byłoby to coś ładnego. Dzięki niej powstało coś nieziemskiego. Po raz kolejny mogę mówić o całkowitym i totalnym oddaniu się chwili. Kompletna artystyczna spontaniczność. Clare wychodząc ze studia była przekonana, że to co zaśpiewała nie zostanie użyte! Przed wyjściem przepraszała zespół za to, że nie potrafiła dać więcej. Wyobrażacie to sobie? Więcej czego???

Śmierć powinna być naszą motywacją. Póki o niej nie myślimy- mamy tendencję do marnowania czasu. Wydaje nam się, ze mamy go tak wiele... że powiemy drugiej osobie co czujemy jutro, pojutrze, kiedyś indziej... że jeszcze będzie okazja... jednym z najboleśniejszych aspektów śmierci jest zdanie sobie sprawy, że tej okazji właśnie już nigdy nie będzie... wtedy dopiero rozumiemy że ten czas mamy limitowany i w dodatku nie wiemy w jakim stopniu. Na chwilę jednak tylko, mija kilka dni czy tygodni i wracamy do wyścigu szczurów, odkładając "pierdoły" znowu na później. Tylko czemu te "pierdoły" potem tak bolą?

Nie chcę wchodzić zbyt głęboko w ten temat. Nie dlatego że jest ciężki ale dlatego że nie ma takiej siły, która sprawiłaby ze napiszę tu coś mądrego. Brakuje mi słów, metafor, środków stylistycznych. Może nawet ciągle doświadczenia czy perspektywy. Słucham Floydów i słyszę wszystko co mógłbym napisać zwielokrotnione i oddane perfekcyjnie. W dodatku nieograniczone słowami pozwala nam na własną interpretację, na odniesienie tematu do nas samych... każdy z nas ma zupełnie inne doświadczenia w tym temacie, ale wszyscy je mamy. To jest ta jedna jedyna rzecz na tym świecie jaka nas bez najmniejszych wyjątków łączy. Nie ma większej wartości niż ludzkie życie. Karmimy się czasem ideałami i jakimiś abstraktami, ale nic większego na tym świecie po prostu nie ma. Życie i śmierć. Są nierozłączne. Może warto się z nimi pogodzić. Zaakceptować własną śmiertelność żeby pełniej przeżyć tyle ile nam będzie dane. I spojrzeć na innych dookoła przychylniejszym wzrokiem. Wszyscy razem jedziemy w tę samą stronę...

2 komentarze:

manwerty pisze...

Niesamowita rzecz. Słysząc to po prostu, płaczę.

Anonimowy pisze...

naprawdę ciary...Można z tej piosenki wyciągnąć wszystko co tylko się chce...

Tyle osób nie miało nic lepszego do roboty