piątek, 27 lutego 2015

Pink Floyd- Comfortably Numb



33 lata. Tyle trwała budowa. Mur taki, że Chińczycy mogą pozazdościć. A ile cegieł- co jedna to twardsza.

33 lata ciężkiej pracy. Wysiłku. Jak zamknąć oczy. Jak schować się za fasadą uśmiechów, pseudointelektualnych analiz, jak schować fakt że każde spojrzenie dookoła wywoływało ból i strach. Mur, stworzony kiedyś i pewnie kiedyś bardzo dawno potrzebny rósł dalej siłą rozpędu. Dostawianie cegieł było naturalnym odruchem, nawet dającym jakąś dziką satysfakcję. Satysfakcję, że schowam za tym parawanem swoje uczucia. Mur miał jakieś drzwi albo okno albo mnie tylko znaną dziurę- potrafiłem zza niego wyjść albo wyskoczyć na kilkanaście momentów, np będąc w górach albo gdzieś nad morzem na pustej plaży... pustynia była niezła... ale gdy tylko dookoła pojawiali się ludzie, spłoszony wracałem na miejsce. Chłodny, bezpieczny, ciemny azyl. W którym uśmiech nigdy nie spotykał się z pięścią, w którym wyciągnieta dłoń nigdy nie zostawała opluta.

33 lata ciężkiego budowania a w jeden dzień mur zrobił jebudu. Nie że zupełnie zniknął, cudów nie ma, walają się te cegły teraz dookoła i nadal jest za czym przycupnąć, ale... Jeden dzień sprawił, że nie było się po co więcej chować.Albo nie- powody nadal są i nie zniknęły. Świat dookoła jak był szalony tak jest. Okrutny i generalnie... parodia tego czym mógłby a nawet powinien być. Ale jeden dzień, jedno zdarzenie zmieniło wszystko. Urodziła mi się córka.

Zawsze lubiłem analizować. Zawsze swoje własne doznania chciałem poznać, zrozumieć skąd się pojawiły (przede wszystkim- rozpoznać że w ogóle są, nie zadowalając się filtrem jakichś mechanizmów obronnych), zastanowić się co znaczą. Często zakopywałem się w interpretacjach interpretacji, ale dążenie do maksymalnej możliwej samoświadomości było czymś ważnym. Chyba dzięki temu tym bardziej rozumiem albo rozpoznaję to co się stało. I to co się dzieje. Tak bardzo szukamy inspiracji w życiu, jak nie papieże to prezydenci, jak nie biznesmeni to muzycy- szukamy wzorów, czegoś co nas poruszy, co nas zainspiruje. Uświadomienie sobie, że istotka która miała kilka dni, tygodni, miesięcy potrafiła mnie bardziej zainspirować niż narzucane mi przez 33 lata "wzory" było czymś nieprawdopodobnie wyzwalającym...

Najbardziej inspirujące jest zobaczenie w takiej małej istotce... siebie. Zapomnianego siebie. Przypomnienie sobie, jak proste rzeczy potrafią zauroczyć, zafascynować. Przypomnienie sobie wrażeń, które dziś są niby codziennością a kiedyś były "pierwsze", nowe i wspaniałe. I muszę przyznać, że to spada na podatny grunt. Ja od dłuższego czasu czułem, że gonimy za jednym wielkim niczym. Robiąc sobie jakiś mały rachunek sumienia, uświadamiałem sobie, że gdyby mi przyszło dziś odejść i przed odejsciem wyrecytować najwspanialsze chwile z mojego życia- to nie dotyczyłyby one pracy, nie byłyby związane z nowym telewizorem, samochodem czy innym iSraczem.To byłyby te małe chwile, kiedy działa się magia- chwile na które często zamykamy oczy, skupiając się na tym czymś niby ważniejszym, większym... pieniądze, kariera, pozycja, społeczna aprobata... ileż czasu, energii i okazji marnujemy tylko z tego powodu, że zastanawiamy się (boimy się) czy dana rzecz nie spotka się z jakąś dezaprobatą?

Do dziś zdarza mi się chować za tą stertą leżących już cegieł. Ze strachu, trochę... nie znając innego sposobu na codzienność. Ten proces, ten mur, ten protokół powstał w konkretnym celu- żeby nie widzieć tego co złe. Mała istotka potrafiła mi niezwykle skutecznie pokazać jak wiele wspaniałych i cudownych rzeczy w ten sposób też przegapiłem, zamykając na nie oczy, uszy, duszę... Patrzenie dziś na jej ciekawość świata, na to że niczego nie udaje (nie potrafi!), na czystość i szczerość reakcji... jakże życie byłoby prostsze gdybyśmy dali sobie spokój ze wszelkimi pierdołami... kłócimy się o politykę, zabijamy o to po której stronie rzeki jest bardziej zajebiście albo wyzywamy się w imię miłości bliźniego- a... wszyscy jesteśmy kurwa tacy sami. Zaczynamy w ten sam sposób. Każdy z nas był tą małą istotką, tak samo ciekawą wszystkiego dookoła, tak samo zafascynowaną bodźcami. Tak samo śmiejącą się pełnym szczęściem z rzeczy które potem całe miliony debili wmówiło nam że są błahe i nie ważne. Każdemu nas do ręki nagle wręczono szpachlę i tylko rzucano po kolei cegły. Im bardziej byliśmy świadomi i rozumieliśmy co się dzieje dookoła- tym więcej.

33 lata machałem swoją szpachelką. Doszedłem do zajebistej wprawy w odgradzaniu się od krzywdy, niesprawiedliwości, bólu. Ktoś musiał mi przypomnieć, że jest dookołą coś jeszcze. I nawet jeśli to jest tylko dziecięca naiwność... nie wiem, ja tęsknię. Ja mam dość ludzi wmawiających mi że są rzeczy ważniejsze. Że mam za czymś gonić, coś zdobywać, coś mieć i coś udowadniać. Zresztą, kto wie, tych ludzi może już wcale dookoła nie być- po jakimś czasie ich głos stał się moim głosem. Ale chyba nigdy do końca, chyba zawsze była wątpliwość. Ładunek dynamitu pod murem cały czas leżał i potrzebna była... mała iskierka.

Wygodne, przyjemne odrętwienie... stan zaskakująco atrakcyjny. Tylko nikt nigdy nie uświadamia, jak cholernie wysoka jest jego cena. Nikt prawie go nie kwestionuje. Zamykamy oczy i podobno żyjemy. Prawdziwe życie zostawiając tylko dzieciom, traktując ich przeżycia zresztą z przymrużeniem oka. Kiedyś dorosną i zrozumieją. Od półtora roku zastanawiam sie kto tu od kogo powinien się uczyć i kto tu ma najwięcej do zrozumienia...

Tyle osób nie miało nic lepszego do roboty