sobota, 23 lutego 2013

Genesis- Firth of Fifth

Genesis i klasyka przez wielkie K, wielkie L, wielkie A...- wiecie dokąd z tym idę. Wszystko otwiera przepiękne pianino Banksa, potem typowo dla rocka progresywnego monumentalna i podniosła melodia aż do TEGO solo. Najpierw na flecie, subtelnie i delikatnie. Potem utwór nabiera rozpędu i pianino przeplata się z klawiszami. Bas w tle też niczego sobie. Wszystko i tak zmierza do jednego. TO solo musi wrócić. Tym razem mistrz Hackett i jego gitara. Ciary to mało powiedziane. Ta gitara płacze, skarży się, wypowiada żale które w nas tkwią tak głęboko, że nigdy słowami nie jesteśmy w stanie ich oddać... Tych kilka prostych w sumie nut zagranych jest z tak niesamowitym oddaniem... Każde jedno drgnięcie albo podciągnięcie struny jest celowe i sprawia, ze kolejna armia mrówek robi sobie po naszych plecach przebazowanie. Oczy się automatycznie zamykają niemal w ekstazie. To aż prawie fizycznie boli z piękna.

Coś jest z naszym światem nie tak, jeśli dużo bardziej znane z katalogu Genesis jest coś takiego jak "Invisible Touch". Tego kawałka chyba nie było nawet w propozycjach do czegoś, co podobno ma być Listą Wszech Czasów w Trójce. W ogóle obserwując dwa różne rynki muzyczne, angielski od 12 lat i wcześniej polski muszę przyznać, że różnice są przeogromne.Weźmy takie "Division Bell" Floydów- cała Anglia płytę najwyżej lubi, zdając sobie sprawę, że nigdzie jej do wcześniejszych osiągnięć grupy. U nas- wielbiona niczym ósmy cud świata. Powód jest prosty. Legendarny już koncert w Pradze, pierwsze spotkanie z zespołem tak naprawdę; ta płyta wyszła za naszego świadomego życia i bycia fanem, jako pierwsza... nasi rodzice w większości nie słuchali przecież Floydów tylko Czerwonych Gitar. A nawet jeśli słuchali- to było słuchanie z oddali. Ci muzycy to byli jacyś mityczni bogowie. Jak do dziś ważny i wspominany jest koncert Stonesów w Kongresowej? Tymczasem w Anglii pijesz z kimś piwo, rozmowa schodzi na muzykę i pada "a, widziałem Queen trzy razy; Sabbath widziałem z Gillanem w Hammersmith ale byli kiepscy, pracowałem z bratem Iana Paice". I tak dalej. Traktują ich tak, jak my traktujemy Lady Pank. Nie żadna niedostępna legenda a coś, co było elementem jakiejś tam codzienności. O dystans jest dużo łatwiej...

My klasykę rocka poznaliśmy praktycznie bez kontekstu- potem musimy to nadrabiać czytając książki, opinie, wspomnienia. A ten kontekst przecież jest ważny. Nie można zrozumieć punku nie wiedząc co działo się w tamtym czasie w Anglii. Niemożliwe jest zrozumienie w pełni czym była pierwsza płyta Black Sabbath albo Led Zeppelin bez kontekstu tego, co wtedy nagrywali inni. Ba, nawet zobaczenie jak wygląda Birmingham rozjaśnia wiele spraw. W ogóle nie wyobrażam sobie ogarnięcia tematu rocka bez znajomości języka angielskiego. Z jednej strony sama muzyka się przez to nie zmieni- z drugiej... wiele razy coś odrzucamy nie wsłuchując się w pełni. Nie każdy utwór od razu w ucho wpadnie, zaryzykowałbym stwierdzenie, że większość tych naprawdę wartch uwagi tej uwagi wymaga. Oczywiście, my mamy nasz, własny kontekst. Kontekst, przynajmniej dla mojego pokolenia, okresu przemian, odkrywania tej staszej muzyki, pierwszych wielkich sklepów płytowych w których można było kupić WSZYSTKO, sprowadzić single, które były czymś w ogóle mitycznym... Pamiętam do dziś nieistniejącą już wrocławską Bemolikę- to był sklep! Właśnie, był... Teraz wszędzie jest tylko EMPIK, sklep w którym na półce jest trzydzieści egzemplarzy tego samego tytułu ale nie ma tego tytułu którego Ty właśnie szukasz. Tu mamy kolejny fragment dzisiejszej układanki i naszego (już wspólnego) kontekstu- internet. Można poznać wszystko, można ściągnąć prawie wszystko. Nie ma rzeczy niedostępnych. Poznać dyskografię Zeppelinów można w jeden dzień. Nawet w pół.

Osobiście cieszę się, że mogłem doświadczyć obu tych światów, tak różnych. Mogę poobcować z tym tutaj w UK i byłem częścią tamtych czasów w Polsce. W efekcie mam możliwość zobaczenia obu stron i dokonanie dużo bardziej dla mnie wartościowego wyboru czy bardziej obiektywnej (przynajmniej według mnie) oceny. To dotyczy oczywiście nie tylko muzyki, ale to jest w ogóle temat rzeka na kiedyś indziej. Nie wiem czy nowe pokolenia to zrozumieją. Patrzę dziś jak muzyka jest mordowana za pomocą mp3 i serce mi się kraje jak coraz to więcej ludzi nawet nie wie co to jest "album". Nie mówiąc o takim zjawisku jak "okładka". Może to sentymenty i nic więcej, ale nie wydaje mi się, żeby ściągnięcie dyskografii Marillion i odsłuchanie jej szybko w jeden dzień sprawiło, że ktoś tę muzykę naprawdę zrozumie. Pamiętam jak napawałem się zawsze każdą nową płytą i do dziś to mam- tu widzę coraz częściej tylko konsumpcję. I jasne, nie każdy będzie takim pasjonatem jak ja, nie każdy musi, nie każdy chce, ale... coś fajnego jednak znika, bezpowrotnie. Zastąpione czymś niekoniecznie lepszym. Konsumpcja nigdy nie polepsza jakości tylko sprawia, że jeszcze bardziej liczy się ilość. Nie, nie próbuję udowodnić, że kamienny nóż był lepszy od metalowego, ale że dźwięk MP3 to jakieś popierdywanie w porównaniu z głębokim i pełnym brzmieniem płyty winylowej. E tam, przecież nikt nie słyszy różnicy, ktoś powie. Dupa. Nie każdy może chcieć, nie każdy ma taką potrzebę- tu zgoda. Tylko problem z konsumowaniem jest taki, że zostaje na rynku wyłącznie to, czego chce większość. Niestety, nie jestem osobą wierzącą i ufającą większości. Już kiedyś o tym pisałem- im większa jest grupa, tym bardziej równamy w dół. Jeszcze dobrze, że tych pasjonatów trochę jest, płyta winylowa wraca nawet trochę do łask, przynajmniej w UK, ale... jak długo to będzie trwało? I na jaką skalę? A może to dobrze być w undergroundzie? Zawsze to większa satysfakcja i nawet można sobie na jakiś tam prymitywny piedestał wleźć...? Do dziś pamiętam jak dumny potrafiłem być po wyłowieniu jakiejś rarytasowej płyty w jakiejś zapyziałej piwnicy sklepu z winylami w Londyńskim Soho. Może niech tłuszcza trawi te wszystkie Biebero-Lamberty na mp3 a my cieszmy się tym co mamy? I pewnie bym tak bez problemu stwierdził, ale przez 7 lat mieszkania w Londynie i 5 w Nottingham widziałem jak zniknęła np. Astoria. Jak zburzono pub, w którym swój pierwszy koncert dali Sex Pistols. Jak po kolei zamykały się sklepy z płytami z drugiej ręki i w ich miejsce nie powstały nowe...

Czasem po prostu szkoda, że dziś już tak mało osób chce się zatrzymać i posłuchać tego jednego drgnięcia struny gitary które sprawia, że drga każda jedna komórka w naszym ciele. Płyty są "remasterowane", żeby brzmiały dzisiejszo, co oznacza że są głośniejsze. Zajebiście. Tego nam potrzeba- zgubienia dynamiki i róznicy między cicho a głośno. To jest Genesis/Queen/Pink Floyd kurwa a nie Lady Gaga- to ma czasem być ciszej, tak to zostało przez artystę (!) stworzone! Ten wybuch gitary zadziała dwa razy bardziej jeśli będzie poprzedzony cichym, subtelnym , ledwo słyszalnym wstepem do niego. To jest tak jakby grać Chopina na najtańszym Casio i mówić, że to przecież te same nuty są... Nowoczesność, ej? Świat zasuwa coraz szybciej. Kiedyś zgredem zostawalo się w wieku 50-60 lat. Dziś masz 30, na chwilę się zapatrzysz w inną stronę i już jesteś nie w temacie i nie na czasie. Tylko... czy warto rzeczywiście być na czasie? Czy wsłuchiwałbym się z taką uwagą w drgnięcie struny które nastąpiło 39 lat temu gdybym chciał być na czasie? Jestem zgredem i jestem z tego dumny.

Brak komentarzy:

Tyle osób nie miało nic lepszego do roboty