Ciary, gniew i KROPKA
Wrzucam utwór a potem piszę co mi ślina pod palce przyniesie. Strumień świadomości i improwizacja. I nikt nie wie po co.
poniedziałek, 3 lipca 2017
Porcupine Tree- Arriving Somewhere
Arriving somewhere... but not here...
Czasem mam wrażenie, że mnie nie ma... Jakbym na wszystko patrzył z boku. Jak gdybym oglądał film, nie mogąc się zaangażować tak bardzo jak bym chciał. 2D. Utykam we własnej głowie...w myślach, niepokojach, lękach. Dokądś dążę, dokądś zmierzam, ale zazwyczaj okazuje się, że to nie tu...
Ponad 16 lat temu wyjechałem do UK, w czasach gdy jeszcze potrzebne były wizy (zaraz znowu będą...). Czasy dziwne, o których możnaby napisać książkę. Trzeba było walczyć, odnaleźć się; bez znajomych, bez rodziny, bez żadnej pomocy. Daliśmy radę. Mówię w liczbie mnogiej, bo było nas dwoje. Przetrwaliśmy. Potem bywało różnie. Mieliśmy plany i marzenia. Kilka pewnie wyszło, kilka innych umarło. Z Londynu przenieśliśmy się do Nottingham. Zalożyliśmy rodzinę, mamy dom.
Wydawałoby się że to standard. Ja mam wrażenie, że ten standard kosztował strasznie dużo. Przez ostatnie kilka lat pracowałem dużo i ciężko. Dokonywałem rzeczy o jakie siebie samego bym nie podejrzewał- np. jadąc na wielkie targi medyczne ledwie 2 tygodnie po śmierci ojca... uciekając po każdym spotkaniu do kibla żeby otrzeć łzy... W pracy postanowiłem czegoś dokonać, nie dla siebie czy dla pomników albo z nudów- ale dla rodziny. Chciałem w końcu trochę pewności, czegoś stałego. Ślepo brnąłem, nie słuchając sygnałów ostrzegawczych...
Arriving somewhere... but not here...
Uwierzyłem komuś, kto na zaufanie nie zasługiwał. Były czasem długie tygodnie, kiedy oglądałem jak moja córka rozwija się przez Skype'a. Obietnice, że będzie lepiej. Że wszystko w zasięgu ręki. Że przecież to ode mnie zależy. I tylko jakimś cudem niepokój się wzmagał, lęku było coraz więcej. Co dziwne- na zewnątrz wszystko się zgadzało. Byłem charyzmatycznym liderem. Ufali mi podwładni i współpracownicy. Z osobą która była bezpośrednio nade mną współpracowało mi się rewelacyjnie. W jakiś dziwny sposób lubiłem tę pracę. Wyjazdy, gdzie czasem była to karuzela lotnisk i pokoi hotelowych były jednak ciekawe. Jakby nie patrzeć- wyjechałem do Gruzji, na Kubę, do Nigerii, Nepalu, Chin czy do kilku krajów Ameryki Południowej. I tylko zawsze jak patrzyłem ile za takie wyrzeczenia się płaci, pojawiał się dysonans... coraz większy i większy...
Koniec końców obietnice okazały się gówno warte. Zostałem wyruchany z kilkudziestu miesięcy mojego życia. Mimo iż miałem za sobą tak klientów jak i współpracowników i podwładnych. Niektórzy dookoła nawet mi mówili, że... szło mi za dobrze? Przeszkadzało. Kilku osobom przeszkadzało. W starym, sobie znanym stylu pierdolnąłem drzwiami. Znowu. Nie pierwszy raz. Za każdym razem miałem nadzieję, że ostatni.
Arriving somewhere... but not here...
Mój umysł utkwił w dziwnym miejscu pomiędzy "walcz" a "uciekaj". Ciągłe napięcie, ciągła gotowość do walki, która może ma sens kiedy żyje się na sawannie i dookoła są lwy. Żyję na zadupiu (Nottingham) ale nie aż takim. Lisy może i są, lwy nie bardzo. Brexity, hipoteki, debilni szefowie- to nie jest za cholerę warte tej energii, tego napięcia. A ja walczę. I uciekam. Równoczesnie.
I znajduję w sobie coraz to nowe pokłady odwagi. Pierdolnąłem drzwiami nie mając nic innego gotowego, tylko wiarę w siebie. Ba- pojechałem na urlop, bo był tani a stwierdziłem że i mnie i rodzinie się należy. I była to najlepsza decyzja ever- 9 dni na Teneryfie, mimo iż jedyny żywiciel rodziny jest bezrobotny. Lekkomyślny czy... może jednak coraz silniejszy?
Arriving somewhere... but not here...
Ostatnie tygodnie w starej pracy to był koszmar. Myślałem ze wariuję. Ktoś zabrał mi grunt spod nóg, psychicznie doprowadził do stanu, w którym byłem gotowy swoją własną psychikę kwestionować. Kręciło mi się w głowie, nie byłem się w stanie na niczym skupić. Zaczynałem po internecie szukać przyczyn, możliwych skutków. Wróciłem z Nigerii i Nepalu- może coś w wodzie? Może pasożyt? Może demencja w tak wczesnym wieku? Nie byłem w stanie zapamiętać prostej informacji. Potrafiłem zapomnieć, że z kimś rozmawiałem! Poszedłem do lekarza i po raz pierwszy w życiu przyznałem się, że nie daję rady. Że potrzebuję antydepresantów.
OK, pierwszych 7-8 tygodni to było piekło. Było jeszcze gorzej. W dodatku byłem na antybiotykach więc jak się efekty uboczne połączyły to... potrafiłem spać do 17-tej. Powaliło mnie. Coś kazało mi jednak z tym iść dalej; czytałem o podobnych doświadczeniach innych i wytrwale zaciskając zęby- łykałem kolejne tabletki. Ale w pewnym momencie coś się zaczęło zmieniać. Nagle rzeczy nie siedziały wszystkie na mnie. Pojawił się... dystans. Perspektywa. To chyba one pozwoliły mi dobrze bawić się na Teneryfie bez pracy. To perspektywa pozwoliła mi składac kolejne aplikacje o naprawdę ambitne prace. Na ostatniej rtozmowie kwalifikacyjnej aż złapałem się na tym, że... byłem zrelaksowany. Nie, to nie do końca tak. Był strach, nerwy czy tam trema, ale... była też pewność siebie. Nawet teraz, kiedy to stukam. Jest noc, jutro zaczynam pierwszy dzień w nowym miejscu i... denerwuję się od kilku dni. Ale gdzieś obok jest też przekonanie, że poradzę sobie. A jeśli sobie nie poradzę, to znowu coś wymyślę. Bo zawsze coś wymyśliłem. Bo po wtorku zawsze była środa, co by się nie stało.
Arriving somewhere... but not here...
I tylko chciałbym w końcu przestać walczyć. Z samym sobą. Usiąść i być. Cieszyć się momentem, wtedy kiedy jest. Córką, żoną. Domem. Przestać analizować, zastanawiać się, planować, przechodzić w głowie przez dziesiątki scenariuszy, z których żaden pewnie się nie wydarzy. Być. Dotrzeć w końcu do samego siebie. Dogonić siebie samego w czasoprzestrzeni i wreszcie zapomnieć się w życiu.
Reszta? Reszta to szum. Szum który absorbuje, z którym walczę i który całkiem możliwe istnieje tylko w mojej głowie. Oby mi starczyło czasu na przeskok z tego że wiem na to że umiem. Nie wiem skąd wzięły się hamulce, które sprawiają że nie potrafię się zapomnieć w życiu. Wiem, że tak dalej być nie może. Muszę w końcu dotrzeć TU I TERAZ.
piątek, 27 lutego 2015
Pink Floyd- Comfortably Numb
33 lata. Tyle trwała budowa. Mur taki, że Chińczycy mogą pozazdościć. A ile cegieł- co jedna to twardsza.
33 lata ciężkiej pracy. Wysiłku. Jak zamknąć oczy. Jak schować się za fasadą uśmiechów, pseudointelektualnych analiz, jak schować fakt że każde spojrzenie dookoła wywoływało ból i strach. Mur, stworzony kiedyś i pewnie kiedyś bardzo dawno potrzebny rósł dalej siłą rozpędu. Dostawianie cegieł było naturalnym odruchem, nawet dającym jakąś dziką satysfakcję. Satysfakcję, że schowam za tym parawanem swoje uczucia. Mur miał jakieś drzwi albo okno albo mnie tylko znaną dziurę- potrafiłem zza niego wyjść albo wyskoczyć na kilkanaście momentów, np będąc w górach albo gdzieś nad morzem na pustej plaży... pustynia była niezła... ale gdy tylko dookoła pojawiali się ludzie, spłoszony wracałem na miejsce. Chłodny, bezpieczny, ciemny azyl. W którym uśmiech nigdy nie spotykał się z pięścią, w którym wyciągnieta dłoń nigdy nie zostawała opluta.
33 lata ciężkiego budowania a w jeden dzień mur zrobił jebudu. Nie że zupełnie zniknął, cudów nie ma, walają się te cegły teraz dookoła i nadal jest za czym przycupnąć, ale... Jeden dzień sprawił, że nie było się po co więcej chować.Albo nie- powody nadal są i nie zniknęły. Świat dookoła jak był szalony tak jest. Okrutny i generalnie... parodia tego czym mógłby a nawet powinien być. Ale jeden dzień, jedno zdarzenie zmieniło wszystko. Urodziła mi się córka.
Zawsze lubiłem analizować. Zawsze swoje własne doznania chciałem poznać, zrozumieć skąd się pojawiły (przede wszystkim- rozpoznać że w ogóle są, nie zadowalając się filtrem jakichś mechanizmów obronnych), zastanowić się co znaczą. Często zakopywałem się w interpretacjach interpretacji, ale dążenie do maksymalnej możliwej samoświadomości było czymś ważnym. Chyba dzięki temu tym bardziej rozumiem albo rozpoznaję to co się stało. I to co się dzieje. Tak bardzo szukamy inspiracji w życiu, jak nie papieże to prezydenci, jak nie biznesmeni to muzycy- szukamy wzorów, czegoś co nas poruszy, co nas zainspiruje. Uświadomienie sobie, że istotka która miała kilka dni, tygodni, miesięcy potrafiła mnie bardziej zainspirować niż narzucane mi przez 33 lata "wzory" było czymś nieprawdopodobnie wyzwalającym...
Najbardziej inspirujące jest zobaczenie w takiej małej istotce... siebie. Zapomnianego siebie. Przypomnienie sobie, jak proste rzeczy potrafią zauroczyć, zafascynować. Przypomnienie sobie wrażeń, które dziś są niby codziennością a kiedyś były "pierwsze", nowe i wspaniałe. I muszę przyznać, że to spada na podatny grunt. Ja od dłuższego czasu czułem, że gonimy za jednym wielkim niczym. Robiąc sobie jakiś mały rachunek sumienia, uświadamiałem sobie, że gdyby mi przyszło dziś odejść i przed odejsciem wyrecytować najwspanialsze chwile z mojego życia- to nie dotyczyłyby one pracy, nie byłyby związane z nowym telewizorem, samochodem czy innym iSraczem.To byłyby te małe chwile, kiedy działa się magia- chwile na które często zamykamy oczy, skupiając się na tym czymś niby ważniejszym, większym... pieniądze, kariera, pozycja, społeczna aprobata... ileż czasu, energii i okazji marnujemy tylko z tego powodu, że zastanawiamy się (boimy się) czy dana rzecz nie spotka się z jakąś dezaprobatą?
Do dziś zdarza mi się chować za tą stertą leżących już cegieł. Ze strachu, trochę... nie znając innego sposobu na codzienność. Ten proces, ten mur, ten protokół powstał w konkretnym celu- żeby nie widzieć tego co złe. Mała istotka potrafiła mi niezwykle skutecznie pokazać jak wiele wspaniałych i cudownych rzeczy w ten sposób też przegapiłem, zamykając na nie oczy, uszy, duszę... Patrzenie dziś na jej ciekawość świata, na to że niczego nie udaje (nie potrafi!), na czystość i szczerość reakcji... jakże życie byłoby prostsze gdybyśmy dali sobie spokój ze wszelkimi pierdołami... kłócimy się o politykę, zabijamy o to po której stronie rzeki jest bardziej zajebiście albo wyzywamy się w imię miłości bliźniego- a... wszyscy jesteśmy kurwa tacy sami. Zaczynamy w ten sam sposób. Każdy z nas był tą małą istotką, tak samo ciekawą wszystkiego dookoła, tak samo zafascynowaną bodźcami. Tak samo śmiejącą się pełnym szczęściem z rzeczy które potem całe miliony debili wmówiło nam że są błahe i nie ważne. Każdemu nas do ręki nagle wręczono szpachlę i tylko rzucano po kolei cegły. Im bardziej byliśmy świadomi i rozumieliśmy co się dzieje dookoła- tym więcej.
33 lata machałem swoją szpachelką. Doszedłem do zajebistej wprawy w odgradzaniu się od krzywdy, niesprawiedliwości, bólu. Ktoś musiał mi przypomnieć, że jest dookołą coś jeszcze. I nawet jeśli to jest tylko dziecięca naiwność... nie wiem, ja tęsknię. Ja mam dość ludzi wmawiających mi że są rzeczy ważniejsze. Że mam za czymś gonić, coś zdobywać, coś mieć i coś udowadniać. Zresztą, kto wie, tych ludzi może już wcale dookoła nie być- po jakimś czasie ich głos stał się moim głosem. Ale chyba nigdy do końca, chyba zawsze była wątpliwość. Ładunek dynamitu pod murem cały czas leżał i potrzebna była... mała iskierka.
Wygodne, przyjemne odrętwienie... stan zaskakująco atrakcyjny. Tylko nikt nigdy nie uświadamia, jak cholernie wysoka jest jego cena. Nikt prawie go nie kwestionuje. Zamykamy oczy i podobno żyjemy. Prawdziwe życie zostawiając tylko dzieciom, traktując ich przeżycia zresztą z przymrużeniem oka. Kiedyś dorosną i zrozumieją. Od półtora roku zastanawiam sie kto tu od kogo powinien się uczyć i kto tu ma najwięcej do zrozumienia...
poniedziałek, 27 maja 2013
Opeth- Porcelain Heart
Trudno mnie nazwać fanem metalu. Nie znoszę na przykład growlu. To już mnie skreśla. Generalnie wychodzę z założenia, ze coś co ma brzmieć niby brutalnie i groźnie- brzmi groteskowo śmiesznie. Więc metal ze mnie taki jak z Cichopek aktorka. W dodatku wszelkie podziały jakie istnieją w metalowym światku też raczej wzbudzają u mnie uśmiech politowania niż cokolwiek innego... a jednak jest coś, co mnie do metalu strasznie, ale to strasznie przyciąga. Masakrycznie wybiórczo- ale z siłą jakiej właściwie chyba nie ma żadna inna muzyka... Potencjał, by opowiedzieć coś, czego opowiedzieć nie chce nikt inny. Potencjał, by uderzyć z niesamowitą siłą w naprawdę piekne nuty i wbić je w serce tak mocno, że mocniej się nie da. Potencjał bardzo nieczęsto wykorzystywany- ale te momenty kiedy to się udaje, kiedy po plecach maszeruje stado stonóg są nieprawdopodobnie "moje". Czuję taką muzykę, kiedy już się zdarza- całym sobą.
niedziela, 28 kwietnia 2013
Metallica- Suicide & Redemption
Żeby było wszystko jasne- Metallica skończyła się na Kill'em All. To oczywiście w niczym nie przeszkodziło im nagrać lepszych piosenek i płyt- ale wtedy właśnie się skończyli. Metallica w ogóle kończyła się kilka razy- Kill'em All, potem nagrali balladę i świat się skończył; potem zginął Cliff, potem nakręcili teledysk i znowu świat się skończył. Kolejna płyta odniosła sukces komeryjny a przed nagraniem następnej panowie ścięli włosy. Normalnie zero szacunku dla porządku tego swiata, brak jakiejkolwiek elementarnej odpowiedzialności. Potem nagrali covery, potem nagrali coś w garażu uderzając patykiem w kaloryfer po tym jak wywalili z zespołu jednego gościa który chciał nagrywać thrash żeby zaraz później po zatrudnieniu nowego basisty wrócić do... thrashu właśnie. Generalnie rzecz biorąc czysta złośliwość dla wszystkich dookoła.
czwartek, 18 kwietnia 2013
Pink Floyd- Dogs
Animals Floydów to chyba moja ulubiona płyta zespołu. Absolutnie rewelacyjne utwory, jesli weźmiemy je każdy z osobna, ale jeszcze lepiej jeśli weźmiemy je razem- zwięzła, konkretna całość. Wszystko poukładane od A do Z. Ideał tego czym powinien być "album". Muzyka, teksty, tematyka. Do tego w porównaniu do gigantów mimo wszystko zignorowana przez mainstream, co tylko utwierdza fana w dobrze dokonanym wyborze, którego nie mógł dokonać nikt przypadkowy. Jest jeszcze jedna rzecz która sprawia, że płyta "Animals" zawse miała i mieć będzie w moim sercu wyjątkowe miejsce. Okładka.
niedziela, 7 kwietnia 2013
Robert Plant- Song to the Siren
Robert Plant, niegdyś głos Led Zeppelin dziś jest niczym wino. Im starszy tym lepszy. Nie daje rady oczywiście wrzasnąć niektórych nut które kiedyś potrafił z łatwością "trafić", to już nie te lata. Ale cały bagaż doświadczeń muzycznych potrafi wykorzystać w 100%. Frazowanie, interpretacja... Facet wie kiedy odpuścić, kiedy mocniej coś głosem zaakcentować, kiedy wystarczy sama barwa, kiedy głos złamać... Nie ma najmniejszej potrzeby popisywania się, wie dokładnie co i jak chce osiągnąć- i właśnie to wyśpiewywuje, jak mało kto już dziś. Led Zeppelin to czasy kiedy Plant miał 20-30 lat. Czasy szalone, czasy minione. 20-30 lat później mamy do czynienia z innym człowiekiem a tym samym- innym muzykiem. Nie dziwi mnie więc jego częsta ostrożność co do wszelkich prób reaktywowania zespołu sprzed lat. Starszy Robert Plant dziś jest po prostu sobą- ponad 60-letnim mężczyzną, z fantastycznym bagażem doświadczeń i boskim głosem. Który być może ma dziś do powiedzenia więcej niż kiedykolwiek wcześniej.
niedziela, 24 marca 2013
Camel- Stationery Traveller
Andy Latimer. Gitarzysta niesamowity. Mówi się, że jego gitara jak żadna inna- potrafi płakać. Możnaby wybrać kilka utworów na poparcie tej tezy- ale chyba żadnego który by ją uczynił tak oczywistą. Tytułowy utwór 10-go studyjnego albumu zespołu Camel to instrumentalna podróż przez desperację i tęsknotę. Rzecz tak nieziemsko piękna że te słynne ciary z rąk i pleców przechodzą praktycznie na całe ciało i zachaczają gdzieś po drodze o serce. Jeśli ktoś zna piękniejsze brzmienie gitary- słucham. Ja, po przesłuchaniu bez mała kilku tysięcy przeróżnych płyt takowego nie znam. Jest patos- ale to jest subtelny patos. Jeśli takie połączenie jest w ogóle możliwe- to Latimer tego dokonał.
czwartek, 21 marca 2013
Anathema- Closer
Your dream world is a very scary place
Your dream world is a very scary place
Your dream world is a very scary place
To be trapped inside
To be trapped inside
To be trapped inside
All your life
Anathema w swojej najmocniejszej odsłonie. Doom może i jest ponury i ciężki- ale tutaj panowie zupełnie innymi, mniej oczywistymi środkami osiągnęli coś dużo bardziej ponurego i ciężkiego. Udało im się dotrzeć do wnętrza duszy człowieka, do jego najgłebszych obaw, nadziei. Do strachu który sprawia, że się zamykamy. Do poczucia alienacji, napędzanej kompletnie sprzecznymi uczuciami wiary w swój własny indywidualizm i chęci bycia akceptowanym. Przetworzony wokoderem głos jak żadno inne narzędzie oddaje wewnętrzne osamotnienie. Narastający motyw pianina, miarowe i tylko coraz wyraźniejsze bębny i uderzenie post-rockowych gitar podkreśla moc tych uczuć. Ich głebię.
czwartek, 14 marca 2013
Pearl Jam- Rearviewmirror
Ed Vedder to jeden z najbardziej ekspresyjnych wokalistów w historii muzyki rockowej. Nawet kiedy zdaje się krzyczeć niczym zranione zwierzę, jest w tym wszystkim jakaś niesamowita kontrola, jego głos góruje nad wszystkim, wydaje się zawierać niespotykaną mieszankę przeżywania wszystkiego tu i teraz oraz wielkiego dystansu, perspektywy. Nie ma tu nic przypadkowego. Każde słowo, każdy zaśpiew, każda improwizacja zdaje się do czegoś prowadzić i każde opowiedziane uczucie nie jest kaprysem a dokładną, świadomą analizą sytuacji i przeżyć. Ed Vedder za każdym praktycznie razem zdaje się wiedzieć dokładnie co chce przekazać- i potrafi to zrobić barwą głosu, melodią i właśnie ekspresją.
czwartek, 7 marca 2013
Marillion- Ocean Cloud
Szósta minuta tego utworu to jedne z najlepszych nut jakie znam. Mocny, niemal metalowy w swojej konstrukcji riff i Hogarth, w końcu nie smęcący tylko na pełnej parze i z ogromna siłą wyśpiewujący jakże przejmujące wyznanie. Kilka linijek mówiących właściwie wszystko.
Only me and the sea
We will do as we please
Dwie linijki tekstu i melodia wspaniale akcentujące przepiękny refren. Tuż wcześniej cudowne solo Rothery'ego, w którym słychać więcej Gilmoura niż w połowie Gilmourów. I te słowa, które wwiercają się zawsze we mnie do absolutnie ostatniej komórki. Trafiają w sam środek tego kim jestem, jaki jestem i co czuję. Mógłbym napisać dziesięć książek i nie oddałbym tego lepiej niż te dwa wersy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)