Wrzucam utwór a potem piszę co mi ślina pod palce przyniesie. Strumień świadomości i improwizacja. I nikt nie wie po co.
poniedziałek, 11 lutego 2013
Jeff Buckley- Grace
Jeff Buckley. Grace. Bez przesady- jeden z kilku najwspanialszych popisów wokalnych jakie znam. Najpiękniejszy instrument jaki istnieje- ludzki głos. I nie chodzi (tylko) o technikę. Znam dziesiątki jak nie setki piosenkarzy i piosenkarek z genialną wręcz techniką, którzy jednak skupiają się tylko na niej, gubiąc to co w ludzkim głosie najwspanialsze. Emocje. Nie ma nic mocniejszego, nie ma nic potężniejszego niż oddanie pełną parą głosem tego co w środku się kłebi i buzuje. Bez hamulców. Bez najmniejszej rozwagi. Bez obawy o to jak to zostanie odebrane, bez próby przypodobania się komukolwiek. Wolność. Artystyczna, ale chyba nie tylko. To już jest niemal mistyczne. Co ciekawe zarówno dla słuchacza jak i dla artysty. Może nawet w pierwszej kolejności dla artysty. To moment w którym artysta oddaje siebie w sposób bezkompromisowy jest momentem w którym mamy gęsią skórkę. Musi to byc szczere. Musi być czyste i prawdziwe. Nie ukrywanie strachu złością albo kompleksów arogancją. Raz na jakiś czas jakiś niezwykle utalentowany szaleniec gotowy jest obnażyć się na scenie i stanąć przed publicznością dokładnie takim, jaki jest. Emocjonalnie nagi. Jeff Buckley był takim szaleńcem.
Końcówka tego utworu to jedna z tych rzeczy których się nie słucha tylko doświadcza. Brak hamulców. Głos, który zaczyna żyć własnym życiem. Technika i predyspozycje boskie, ale byłyby niczym gdyby wychodziły tylko z gardła albo przepony. Wychodzą z serca. Bawiłem się kiedyś w śpiewanie, próbowałem swoich sił, bez wielkich sukcesów, choć podobno źle nie było. Zawsze marzyłem o tym, żeby jeden, jedyny raz potrafić się czemuś tak bezgranicznie oddać. Pięć minut bezgranicznej wolności. Zamknąć oczy i pokazując całego siebie bez udawania czegokolwiek przejść w mistyczny niemal wymiar. Mistyczny, bo zazwyczaj na przeszkodzie stoi nam miliard przyziemnych rzeczy. Obawy, kompleksy, mniejsze bądź większe. Strach przed odrzuceniem. Człowiek jest istotą społeczną która posiada żałosną potrzebę bycia akcpetowanym. Jakże więc się uwolnić i wyjść poza wszelkie konwenanse? I podkreślam i powtarzam- nie na zasadzie buntu! Bunt jest łatwy. Bunt jest banalny. Każdy z nas będąc gówniarzem przeszedł bunt, jedni byli bardziej zbuntowani, inni mniej ale... to nie o bunt chodzi. Tu chodzi o uwolnienie się z oczekiwań innych a nie o mówienie o uwolnieniu się... jakże niewielekiej grupie artystów to się kiedykolwiek udało. Jakże wspaniałe rzeczy w takich momentach powstały.
W życiu jest to tak samo trudne, może nawet bardziej. Po skończonej piosence można rozładować napięcie uśmiechem, niemal negujac to co się przed chwilą stało. To też widziałem wiele razy i wydaje mi sie całkiem naturalne. To dlatego wielu artystów ucieka w alkohol czy narkotyki. To dlatego wielu wydaje się niedostepnych bądź nawet gburowatych... po takim otwarciu się trudno spojrzeć na wszystko tak samo jak przed. Trudno przejść nad tym do porządku dziennego. Jakby nie patrzeć z wysoka spadło się z powrotem na ziemię. Poza tym... nikt nie jest jednowymiarowy. Takie buzujące w nas emocje, wątpliwości i namiętności to tylko jedna część większej całości. Ta przyziemna przecież też jak najbardziej istnieje. Po takim kompletnym oddaniu się żywiołowi jakim jest artystyczny przekaz ciężko wrócić na tą drugą stronę. Zwłaszcza jeśli mimo wszystko jest się targanym pewnymi wątpliwościami. Ileż to razy widziałem nieprawdopodobny popis artystyczny, czy to muzyczny czy to aktorski po którym następowało wręcz zakłopotanie bądź próba rozładowania napięcia jakimś głupim żartem. Próba zasłonięcia się po obnażeniu tym, że to przecież był akt. Udawanie. Wątpliwość czy aby na pewno nie było w tym przesady. Bo w takim momencie żywioł bierze górę. Artysta prawie traci kontrolę nad tym co się dzieje. To jest cel tego wszystkiego- oddać się, bezwarunkowo. Kiedy jest kontrola- nic boskiego się nie stanie. Ją trzeba oddać. Roli. Piosence. Wokalizie. Gitarowemu solo.
W życiu jest chyba jeszcze trudniej. W sztuce jest wartość artystyczna, która jest usprawiedliwieniem tego co się dzieje. Jest ten mały szlaban bezpieczństwa. To tylko rola. To tylko wykonanie. W życiu... to jak mówimy, to jak piszemy, to jak się do siebie zwracamy, to jak się traktujemy... jak często oddajemy kontrolę nad tym co się dzieje? Jak czesto zdobywamy się na to żeby impulsywnie coś zrobić bez względu na to jak zostanie to odebrane, żeby okazać innym jak bardzo nam zależy? Czasem wstydzimy się nawet o tym szczerze powiedzieć. Ktoś nam wmówił konwenanse i w nie trzeba się wpasować. Mówić szczerze, pisać od serca, w 100% po swojemu- to prędzej spotka się z drwiną. Rozpłacz się- i wszyscy dookoła czują zakłopotanie. Bądź bardziej pobudzony- zawsze znajdzie się ktoś chętny żeby zgasić. ZAWSZE. Skończysz na marginesie, jako dziwak, obiekt żartów, ktoś kogo się unika, bo nikt nigdy nie wie jak się zachowasz. Używamy tych wszystkich górnolotnych słów jak sponatniczność, jak wolność, jak czystość, jak miłość czy niewinność a się ich panicznie boimy. Boimy się łez, boimy się zbyt głośnego śmiechu, boimy się wszystkiego co nie jest w 100% nasze. Nie rozumiemy- to się boimy. Zbyt głębokie, zbyt mocno poruszające coś w nas samych- boimy się. Czujemy inaczej- boimy się. Konwenanse nas chronią. Konwenanse mówią nam dokładnie kiedy jest właściwie się uśmiechnąć, kiedy jest właściwie się głośno roześmiać a kiedy rozpłakać albo siedzieć cicho.
Tylko nie mówią nam kiedy i jak być sobą. To jest cena, jaką godzimy się zapłacić za to, żeby tylko pasować. Gdziekolwiek.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
2 komentarze:
tak cięzko być sobą w tych czasach. Zresztą chyba wcześniej też nie było łatwo. To wypada, tamto nie. Jak mam być spontaniczna, gdy przecież "trzeba się odpowiednio zachować". tak bardzo tego nie lubię...
Nieraz myślę: "nie no, nie mogę tego napisać, bo co sobie o pomyślą, nie zaakceptują tego, myślą inaczej i nie wypada mi się wychylać z moją opinią". tak bardzo chcemy przypodobać się innym, że wstydzimy się siebie.
Jakże dawno nie śpiewałam publicznie, no bo nie wypada, pomyślą, że jestem dziwoląg, a tak bardzo mi tego brak. Jedynie w samochodzie, gdzie nikt nie słyszy mogę dać upust emocjom, tym prosto z serca, dać się porwać i zapomnieć o świecie. Pozwolić by słowa płynęły nie ust a z naszego wnętrza, faktycznie czuć muzykę, zatracić się...
To trochę jak u Gombrowicza, wciąż gramy jakieś role... nawet będąc samemu, gdy zdejmujemy maskę, nagle łapiemy się na tym i robi się na głupio, że się obnażyliśmy. Niepotrzebnie...
Gramy role, nawet przed samymi sobą... dlatego coraz bardziej jestem przekonany, że to nie nasz rozum jest drogowskazem (choć oczywiście jest jakimś i jest ważny, nie jestem kretynem ;) ) a uczucia... w sumie- co niby próbują osiągnąć mnisi na przykład? Oni nie rozkminiają jakichś teorii czy nie bawią się w konwenanse tylko się wyciszają do którejś tam potęgi liczac, ze tam usłysza coś boskiego. Czymże innym (przynajmniej w założeniu) jest modlitwa? Ja nie jestem religijną osobą, ale pewne elementy, obrzędy i dążenia są... po prostu uniwersalne. Kiedy myślimy za dużo... my sami przed sobą odgrywamy rolę. Na poziomie intelektu możemy odnaleźć wszelkie zaprzeczenia, systemy obronne, które nas w sumie chronią, ale które też oddalają nas od nas samych... uczucia... jeśli się na nie wyostrzymy, jeśli je rozpoznamy- one nam powiedzą wszystko. Tam nie ma roli.
Prześlij komentarz