czwartek, 28 lutego 2013

Dream Theater- Space-Dye Vest


Dream Theater raczej słyną z technicznych popisów. Bombastycznego stylu. Patosu. Jedną z absolutnie ostatnich rzeczy jakie im można przypisać to "robienie klimatu" prostymi środkami. A jednak zdarzają się wyjątki. Starczyło im raz sięgnąć po inny arsenał- i nagrali arcydzieło. Pewnie gdyby nie Kevin Moore i jego rychłe odejście z zespołu tego utworu by nie było. Ale jest. Bez wyjącego LaBrie, bez solo na gitarze zawierającego milion i dwie nuty. Bez przejść na perkusji tak skomplikowanych, że kod enigmy byłby przy tym dziecinadą. Kilka nut, ułożonych w sposób tak przejmujący i bolesny, że mówią same za siebie. Aranżacja nie jest sztuką dla sztuki- raczej środkiem mającym na celu uwypuklić najwazniejsze fragmenty, dodać ekspresji. Tu jest ciężko. Jest gęsto. Przytłaczająco. Ale spod tego ciężaru, spod tego mroku wyłania się coś nieziemsko pięknego. Tych kilka nut pianina. Ta melodia. Te słowa.

And I'll smile and I'll learn to pretend
And I'll never be open again
And I'll have no more dreams to defend
And I'll never be open again 


niedziela, 24 lutego 2013

Jethro Tull- My God


Jethro Tull i Aqualung, jedna z moich absolutnie ulubionych płyt, własciwie nie ma na niej słabej rzeczy a co drugi utwór to klasyka. Sercem albumu jest jednak ta rzecz- oparta na genialnym i prostym riffie najpierw gitary akustycznej i pianina, potem eleketrycznej i będąca pretekstem do jednego z najbardziej niesamowitych popisów solowych jakie widziała muzyka rockowa. Ian Anderson na flecie poprzecznym łamie wszelkie bariery, co chwila wygłupiając się i mrugając do słuchacza okiem. Zwłaszcza na żywo przechodził samego siebie. Te wygłupy kapitalnie jednak kontrastują z tematyką utworu, charakterem melodii i wokalnego występu. Ileż tu jest jadu, pretensji i rozczarowania. Te wygłupy w środku zaś to nic innego tylko szyderstwo. Kpina.

sobota, 23 lutego 2013

Genesis- Firth of Fifth

Genesis i klasyka przez wielkie K, wielkie L, wielkie A...- wiecie dokąd z tym idę. Wszystko otwiera przepiękne pianino Banksa, potem typowo dla rocka progresywnego monumentalna i podniosła melodia aż do TEGO solo. Najpierw na flecie, subtelnie i delikatnie. Potem utwór nabiera rozpędu i pianino przeplata się z klawiszami. Bas w tle też niczego sobie. Wszystko i tak zmierza do jednego. TO solo musi wrócić. Tym razem mistrz Hackett i jego gitara. Ciary to mało powiedziane. Ta gitara płacze, skarży się, wypowiada żale które w nas tkwią tak głęboko, że nigdy słowami nie jesteśmy w stanie ich oddać... Tych kilka prostych w sumie nut zagranych jest z tak niesamowitym oddaniem... Każde jedno drgnięcie albo podciągnięcie struny jest celowe i sprawia, ze kolejna armia mrówek robi sobie po naszych plecach przebazowanie. Oczy się automatycznie zamykają niemal w ekstazie. To aż prawie fizycznie boli z piękna.

piątek, 22 lutego 2013

Thin Lizzy- Emerald


Jest piątek, więc może coś lżejszego ;)
Thin Lizzy i zamykający ich najlepszy album kawałek z jednym z najlepszych riffów jakie kiedykolwiek nagrano, z nieprawdopodobnym biciem perkusji i z gitarowym solo dla jakich można się tylko rozpłynąć... Moment w którym utwór na chwilę zwalnia żeby potem dwóch gitarzystów nawzajem mogło się wymienić swoimi "kwestiami"... poezja. Rockowa poezja. Czasem używa się w opisywaniu muzyki słowa "dialog"- gitary z wokalem, gitary z pianinem, itd. Posłuchajcie tego sola- to jest właśnie taki dialog. Rozmowa. Dwie gitary zmierzające do tego samego punktu, każda inaczej, po to żeby potem już razem unisono zamknąć wszystko najlepszą możliwą klamrą- powrotem riffu.

czwartek, 21 lutego 2013

Riverside- Left Out


You're disregarding me
Passing me by
Like I'm not even here
Maybe I'm not
Maybe I'm somewhere else


Wszystko jest dobrze póki pasujemy. Wszyscy się śmieją to i my się pośmiejemy. Ostre, sprośne żarty latają dookoła- dołączamy. Ogólna fascynacja czyjąś furą, przechodzacą "laską"- niewybredne odgłosy, jesteśmy tego częścią. O pewnych rzeczach nikt nie rozmawia to i my nie rozmawiamy. Nikt nie płacze to i my nie płaczemy. Pasujemy. Skupiamy się na tym. Żeby pasować. Maska nie moze spaść, to byłby dramat. Styl życia. Praca. Kariera. Towarzystwo. Robimy wszystko, żeby nie wypaść z obiegu. Spełniamy nie swoje ambicje, przyjmujemy nie swój system wartości. Nawet go nie poddajemy w wątpliwość, bo nie przychodzi nam do głowy że jest taka opcja. Nie zatrzymujemy się, bo nie ma po co, zresztą boimy się podświadomie że rozpędzone stado nas rozdepta. Biegniemy więc. Patrzymy z podziwiem na osoby z pozycją, charyzmatyczne, bogate, ludzi sukcesu i chcemy być przez nich docenieni, zauważeni, zaakceptowani. Być tam gdzie oni, tacy jak oni. Przecież oni są tacy szczęśliwi, no nie?

wtorek, 19 lutego 2013

Led Zeppelin- Since I've Been Loving You


Wiele utworów zdefiniowanych jest jednym genialnym motywem, fragmentem czy występem. Takie utwory przechodzą do klasyki. Absolutnie genialne solo. Rewelacyjny wokal. Niesamowity tekst. Motyw basu. Riff. Coś. Raz na jakiś czas jednak pojawia się utwór w którym każdy jeden element jest genialny. Na co byśmy nie spojrzeli, na czym nie skupili- można napisać książkę. Takim utworem jest właśnie „Since I’ve Been Loving You” Zepów. No bo o czym tu pisać? Gitara? Mówimy o chyba najlepszym gitarowym solo jakie wyszło spod palców Jimmy Page’a. Tych genialnych miał sporo- to jest chyba rzeczywiście najlepsze. Wokal? Plant przechodzi tutaj samego siebie. W jego przypadku poprzeczka i tak jest zawieszona diablo wysoko- tutaj poziom jest wręcz kosmiczny. Kiedy z rozpaczą niemal krzyczy „just one more, just one more” to cały świat słucha tej skargi do końca. Bas? Hammond? Absolutnie nieziemski poziom. A perkusja... oh ta perkusja...

piątek, 15 lutego 2013

Dead Can Dance- The Host of Seraphim



Dead Can Dance. Chyba najtrafniejsza nazwa kiedykolwiek nadana jakiemukolwiek zespołowi i muzyce jaką ten wykonuje. Głos Lisy Gerard posiada niespotykaną u nikogo innego umiejetność przeniesienia słuchacza w dodatkowy niemal wymiar. Słyszałem ich na żywo w Royal Albert Hall. Nigdy w życiu nie słuchałem muzyki w takim skupieniu i napięciu. Każdy jeden mięsień mojego ciała był jak struna, emocje żyły niemal własnym życiem, nie kontrolowałem nic- kompletnie oddałem się doświadczeniu. Bo to nie był koncert, to nie był muzyka. To było coś więcej. Dwie godziny absolutnej ucieczki od wszystkiego co przyziemne. Brendan i Lisa swoimi głosami i swoim pomysłem na muzykę, swoimi inspiracjami tworzą coś czego wcześniej nie było i coś czego nikt nie jest w stanie skopiować. Można szukać poszczególnych składników, odnaleźć poszczególne isnspiracje, jest w tym dużo folku, muzyki dawnej, ale razem z kilkoma innymi elementami powstaje w ich wykonaniu coś więcej niż tylko ich suma. Potrafią w muzyce oddać swoje inspiracje, podejście do życia, marzenia, wątpliwości, egzystencjalne rozterki. Lisa wielokrotnie nawet nie próbuje śpiewać konkretnego tekstu tylko niczym dziecko, wolne od wszelkich ograniczeń wokalizą oddaje to co czuje. Tu nie ma hamulców. Tu nie ma konwencji. Tu nie ma ram stylu czy komercyjnych przeciwskazań. Jest muzyka, która gra w duszy dwójce ludzi, którzy mieli nieprawdopodobne szczęście spotkać się gdzieś kiedyś. Tylko muzyka. Nieskażona niczym innym. Bo bądźmy szczerzy- w idealnej postaci ona nic więcej już nie potrzebuje.

środa, 13 lutego 2013

Pink Floyd- The Great Gig in the Sky


Czasem słowa są niepotrzebne. Czasem słowa są zupełnie zbędne.Czasem wystarczy piękny motyw pianina, niczym żywcem wyciągniety z muzyki klasycznej i wokaliza utalentowanej wokalistki. Czasem to wystarczy, żeby oddać coś, co żadne słowa oddać nigdy nie będą potrafiły. Jak łatwo mówiąc o śmierci wpaść w banał? Ileż razy zdarzyło Wam się usłyszeć coś rzeczywiście oryginalnego i celnego o przemijaniu? Można napisać całą ksiązkę i nie dotknąć wielu aspektów tego tematu. Tematu jakby nie patrzeć tabu. Czegoś czego się boimy, o czym w najlepszym razie nie myślimy albo staramy się nie myśleć. Tematu wzbudzającego niejednoznaczne emocje. Tematu, który tak naprawdę każdy z nas zna, który w każdym z nas wzbudza niewiarygodnie głębokie emocje. Strach. Ból. Żal. Niemoc. Nadzieja. Zrezygnowanie. I pewnie z tysiąc innych. Każde tak samo mocne, kazde w obliczu śmierci tak z jednej strony oczywiste i tak równocześnie uniwersalne. Wszyscy to znamy. Wszystkich nas to dotyczy. Bez wyjątku.

wtorek, 12 lutego 2013

The Rolling Stones- Gimme Shelter


Stonesi. Których jakoś nigdy bezgranicznie wielbić nie potrafiłem. Sporo ich dorobku lubię ale też spora jego część spotyka się z obojętnością z mojej strony. Doceniam- ale nie wielbię. Oczywiście od każdej reguły potrzebne są wyjątki. To jest jeden z nich. Dotyk geniuszu. Utwór który zawsze wywołuje nie tylko mrówki na plecach ale w jednym konkretnym momencie sprawia, że rozpadam się emocjonalnie na drobne kawałki. Posłuchajcie sami, na wysokości 2:45 kiedy wcześniej robiąca tylko drugi głos wokalistka wychodzi nagle na pierwszy plan.

Rape, murder!
It's just a shot away
It's just a shot away 


Te mocne słowa zaśpiewane są z nieprawdopodobną pasją w głosie, na granicy krzyku. W jednym konkretnym momencie jest w tym głosie tyle emocji, ze nie wytrzymuje. Łamie się. Niedoskonałe technicznie podejście staje się doskonałym środkiem artystycznym. Jest perfekcyjne. Wywołuje dysonans. Porusza. Nie ma siły, żeby nie poruszyło.

poniedziałek, 11 lutego 2013

Jeff Buckley- Grace


Jeff Buckley. Grace. Bez przesady- jeden z kilku najwspanialszych popisów wokalnych jakie znam. Najpiękniejszy instrument jaki istnieje- ludzki głos. I nie chodzi (tylko) o technikę. Znam dziesiątki jak nie setki piosenkarzy i piosenkarek z genialną wręcz techniką, którzy jednak skupiają się tylko na niej, gubiąc to co w ludzkim głosie najwspanialsze. Emocje. Nie ma nic mocniejszego, nie ma nic potężniejszego niż oddanie pełną parą głosem tego co w środku się kłebi i buzuje. Bez hamulców. Bez najmniejszej rozwagi. Bez obawy o to jak to zostanie odebrane, bez próby przypodobania się komukolwiek. Wolność. Artystyczna, ale chyba nie tylko. To już jest niemal mistyczne. Co ciekawe zarówno dla słuchacza jak i dla artysty. Może nawet w pierwszej kolejności dla artysty. To moment w którym artysta oddaje siebie w sposób bezkompromisowy jest momentem w którym mamy gęsią skórkę. Musi to byc szczere. Musi być czyste i prawdziwe. Nie ukrywanie strachu złością albo kompleksów arogancją. Raz na jakiś czas jakiś niezwykle utalentowany szaleniec gotowy jest obnażyć się na scenie i stanąć przed publicznością dokładnie takim, jaki jest. Emocjonalnie nagi. Jeff Buckley był takim szaleńcem.

niedziela, 10 lutego 2013

Steve Hackett- In Memoriam



Steve Hackett, człowiek odpowiedzialny za kwintesencję brzmienia Genesis. Wszyscy się zawsze czepiają podziału Gabriel/Collins a przecież po odejściu Petera Gabriela Genesis nagrało genialny album "Trick of the Tail". Dopiero kiedy odszedł Hackett wszystko się posypało zupełnie i panowie nagrali "...And Than There Were Three" którego się nie da mimo najszczerszych chęci słuchać... Anyway, facet od wielu, wielu lat gra solo i momentami przebijał ostro to co w danym momencie prezentowali panowie Banks, Collins i Rutherford. Obczajcie tylko "Shadow of the Hierophant". Albo nie, lepiej nie oczajajcie, kiedyś też tu będzie ;)

sobota, 9 lutego 2013

King Crimson- Starless


No to zacznijmy od największych ciar jakie znam... King Crimson, bogowie rocka progresywnego. Starless, utwór który najpierw zabiera Cię słuchaczu w krainę melancholii, smutku i zamyślenia żeby potem nagle wszystko wywrócić do góry nogami i jazzującą imrowizacją wprowadzić niepokój, strach niemal; wwiercający się w mózg ale też i hipnotyzujący motyw gitary, przeplatający się z pochodem basowym narasta i narasta i kiedy wydaje się że osiągnął szczyt on idzie dalej i dalej i dalej... wszystko staje się coraz gęstsze; każdy jeden instrument oddaje każdą jedną nutą coraz więcej bólu i krzyku- aż po nagły wybuch zgiełku, szumu, hałasu, w którym możemy się zgubić, zapomnieć o wczesniejszych sonicznych doznaniach, niemal odpocząć... a przecież bynajmniej nie odpręża... i nagle z tego zgiełku raz i drugi powraca przepiękny motyw z początku... zamyka się klamra, nagle wszystko staje się jedną zwartą całością. Opowieścią. I ten lejący się na koniec melotron unisono z saksofonem- to już nie jest oddanie jednego czy dwóch uczuć, ale w tych kilku nutach zawarta jest nieprawdopodobnie wybuchowa mieszanka czegoś, co sami czujemy tak często i tak niejednoznacznie... tak wspaniale przez muzykę uchwycona cała gama czasem wydawałoby się wykluczających się a jednak idących unisono doznań...

Tytułem wstępu

Właściwie nie wiem po co się za to zabieram. Zawsze lubiłem pisać, zawsze lubiłem ćwiczyć pióro... zawsze muzyka i podróże wiele dla mnie znaczyły... zawsze lubiłem dzielić się swoimi przemyśleniami, pasjami czy uczuciami- ale też zawsze męczyły mnie typowo internetowe sposoby walki o to czyja prawda jest najmojsza... Dialogów próbowałem, ale chyba jednak lepiej czuje się w monologu. Tak po prostu. Zawsze tak było. Właśnie wróciłem z Dubaju, który wielu by absolutnie zachwycił. I dla mnie oczywiście były momenty magiczne (w sumie wiele), ale niemniej absolutnym "hajlajtem" był pobyt na... pustyni... Gdzieś na wydmach, poszedłem kawałek dalej na pół godziny oddać się zupełnie pasji fotografowania której w mieście wielkich budynków specjalnie nie odczuwałem i... nagle byłem sobą. Byłem sam. Nie, że chciałem być zupełnie sam, bardzo żałowałem np. że nie było tam ze mną żony. Może znalazłbym jeszcze kilka osób, które również by mi tam pasowały- nie wiem czy potrzebowałbym drugiej ręki żeby je policzyć na palcach... ale byłem tam sam i... nie było mi źle. Nie musiałem z nikim walczyć, zresztą nigdy w konfrontacjach nie wiem o co niby mam walczyć i po co. Nie urośnie mi, choćbym się nie wiem jak starał- czemu inni tego nie potrafią zrozumieć? W konfrontacjach zaczynam się nagle tłumaczyć i usprawiedliwiać, z jednej strony asertywnie stojąc na swoim a z drugiej zastanawiając się po co to wszystko.

Tyle osób nie miało nic lepszego do roboty