niedziela, 10 lutego 2013

Steve Hackett- In Memoriam



Steve Hackett, człowiek odpowiedzialny za kwintesencję brzmienia Genesis. Wszyscy się zawsze czepiają podziału Gabriel/Collins a przecież po odejściu Petera Gabriela Genesis nagrało genialny album "Trick of the Tail". Dopiero kiedy odszedł Hackett wszystko się posypało zupełnie i panowie nagrali "...And Than There Were Three" którego się nie da mimo najszczerszych chęci słuchać... Anyway, facet od wielu, wielu lat gra solo i momentami przebijał ostro to co w danym momencie prezentowali panowie Banks, Collins i Rutherford. Obczajcie tylko "Shadow of the Hierophant". Albo nie, lepiej nie oczajajcie, kiedyś też tu będzie ;)

"In Memoriam" to chyba najpiękniejsza rzecz gitarowego mistrza. Bo w sumie nie wiem czy oprócz Frippa ktoś mu może podskoczyć, śmiem wątpić. Utwór niezwykle piękny, niezwykle smutny. I w sumie bardzo w moim życiu ważny. Pamiętam doskonale okoliczności jego poznania- był przełom roku 1999 i 2000, ostatni mój rok w Polsce (bo jakby ktoś nie wiedział, od 12 lat jestem w UK). Czas w którym całe moje życie wywracało się do góry nogami, w którym poznałem moją przyszłą żonę, w którym rozpaczliwie szukałem siebie i tego, co chciałbym w życiu robić (do dziś szukam i nie wiem czy znajdę, bo to chyba jednak o bieganie za króliczkiem chodzi...). Tomek Beksiński był jakimś tam idolem dla mnie. Zawsze facynował mnie język angielski, zawsze kochałem Monty Pythona, zawsze siedziałem w muzyce spod znaku Fisha i Marillion, King Crimson, Petera Hammilla, itd. Beksiński ze swoją genialną audycją radiową i "Opowieściami z krypty" we wtedy jeszcze normalnie się nazywającym i stojącym na wysokim poziomie "Tylko Rocku" był jak najbardziej na mojej mapie i radarze fascynacji. I nagle jak grom z jasnego nieba ostatni felieton i wiadomość o samobójstwie. I  całonocna chyba audycja w Trójce Kośińskiego w której leciały wszystkie jego ulubione rzeczy. Plus ten właśnie kawałek, wtedy zupełnie nowy, w hołdzie dla niego: In Memoriam. Ciary to mało powiedziane. Utwór jak mało który oddaje tajemnicę nieuniknionego, coś czego się wszyscy tak bardzo boimy a co tak naprawdę jest JEDYNĄ pewną rzeczą w naszym życiu... wtedy złapał mnie nieprawdopodobnie, poruszając wiele strun które nigdy wcześniej poruszone nie były. Dziś odbieram go zupełnie inaczej- niemniej działa na mnie zawsze tak samo mocno. Ten melotron, który obok gitary jest chyba najpiękniejszym instrumentem kiedykolwiek stworzonym, ten subtelny motyw właśnie gitary, ta melorecytacja i ten delikatny chóralny refren... ku pamięci...

Cały czas sobie wmawiam, że nie będzie tylko poważnie i smutno, że bedzie też wesoło i agresywnie... I pewnie będzie, bo przecież wszystkie Metalliki, Queeny czy inne ciarorobiące Systemy też tutaj się znajdą, ale... jakoś w pierwszym odruchu odnajduję się bardziej w takich rzeczach: zamyślonych, smutnych. Nawet jeśli wszystko dookoła nabiera kolorów, nawet jeśli wszystko dookoła w rzeczywistości zaczyna wyglądać lepiej niż kiedykolwiek wcześniej- to ciągle jest moje schronienie, ten lekki mrok. Jest w tym coś znajomego, prawdziwego, bezpiecznego. Wszyscy dookoła mówią że smutno i ponuro- i tylko ja tego nie widzę. Jest... realnie. Pięknie. Zamykam oczy i odpływam... Czy to jest moja ucieczka, czy to jest moje walium? Nie wiem, to jest trochę jak noc. Człowiek posiedzi trochę dłużej w nocy i się wycisza. Nie prześpi kilkunastu godzin i nagle robi się bardziej emocjonalny, mniej wyrachowany, z mniejszą kontrolą. Osobiście uwielbiam ten stan. Czuję że jestem dużo bliżej czegoś ważnego i prawdziwego.

Mieszkałem przez 7 lat w Londynie i doświadczyłem szybkiego życia. Bardzo szybkiego. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, że położyłem się spać, otworzyłem oczy i okazało się, że spałem dwa lata. To było oczywiście ważne i jak każde jedno doświadczenie sprawiło że dziś jestem kim jestem, ale... to nie to, to nie dla mnie. Ja wolę się zatrzymać, niech cały świat pędzi, ja sobie stanę i popatrzę. Choćby na chwilę. Kiedyś wydawało mi się to niezwykle trudne, wręcz niemożliwe, wywołujące panikę niemal uczucie że nie mam nad tym kontroli, że wszystko pędzi a ja próbuję rozpaczliwie dotrzymać kroku. A przecież to takie proste. Po prostu przestać biec. Nie że nagle zamieszkać w jaskinii czy coś, nie. Moja praca na przykad jest wręcz nieustanną pogonią która nawet bardzo lubię, ale... później już nie muszę. Nie muszę mieć 75 calowego telewizora. Nie potrzebuję tych wszystkich gadżetów. Pralka z milionem programów, telefon który może służyć jako centrum dowodzenia NASA. I te ceny, bo oczywiście trzeba zawsze mieć nowszy, lepszy, mniejszy i markowy. Dupa, obudźcie mnie jak będzie potrafił zrobić loda. Nie obchodzi mnie ten wyścig zbrojeń. Nie muszę też gonić za mediami próbującymi mi sprzedać coraz to większe skandale i sensacje. Wiecie jak ogromną ulgą jest nie oglądanie TV? Mam telewizor, stoi, zbiera kurz, włączyłem go na chwilę na igrzyska, to był chyba ostatni raz kiedy grał, nawet nie wiem czy dziś by zadziałał. To samo internet- ostra selekcja tego co i po co się czyta... Pudelki, fora internetowe, komentarze pod artykułami, po lekturze których tylko i wyłącznie się zastanawiam jakim cudem ktokolwiek jeszcze szuka "brakującego ogniwa" ewolucji... Wiecie jak to dobrze bez tego całego bagna? Jaka to ulga?

Przeżyłem niedawno jeden magiczny moment który autentycznie zmienił moje życie. Byliśmy na Teneryfie. Nie w kurortach, to też nie nasza bajka. Zawsze łazimy po jakichś górach, wertepach, jaskiniach, gdzie się da, szukamy jakichś pustych lokalnych plaż w jakichś rybackich wioskach... Anyway. Zamówiliśmy sobie jedną noc w hotelu pod Teidą. Hotel stoi w przepięknym otoczeniu kaldery, na wysokości 2000 metrów. To co w nocy dzieje się na niebie- kosmos. No jakby nie patrzeć dosłownie ;) Zero światła dookoła, tylko gwiazdy w ilości absolutnie niewyobrażalnej. Droga mleczna. W dzień z kolei zapierający dech w piersi widok na Teidę. Usiedliśmy sobie, jako jedyni na tarasie i zamówiliśmy piwo. Jedno, drugie. Siedzieliśmy i patrzylismy na tę Teidę. Co rusz robiliśmy jakieś zdjecie, rozmawialiśmy, ale generalnie chłonęliśmy to co dookoła. Zaczęło zachodzić słońce, z naszej perspektywy właśnie za Teidą. Widok był tak mocny i tak piękny że pomyślałem, że chciałbym żeby ta chwila nigdy się nie skończyła, zeby trwała. Nie umiem opisać tego co wtedy dokładnie czułem i widziałem. Nie ma takich słów, albo ja ich jeszcze nie znam. Ale pamiętam jak skupiałem się na tym, zeby czas się zatrzymał, na zapamiętaniu każdego detalu, każdego jednego bodźca dookoła. Wiatr, kolor światła, szum ciszy, temperaturę, zapachy- WSZYSTKO. Oczywiście piszę teraz o tym w czasie przeszłym, więc się nie zatrzymał, ale... ja tam zostałem. Część mnie na zawsze w tamtym momencie została. Udało mi się. Ta chwila nigdy się nie skończy. Zawsze będzie częścią mnie. Ja tam ciągle jestem. Ten moment zmienił moje życie.

Dziś świadomie szukam takich momentów. Są prawdziwe. Są jedynymi na tym świecie jakie znam, o których wiem że mają jakąś większą wartość. To może być zachód słońca za Teidą, to może być coś zupełnie innego... pierwsze spotkanie z moją żoną... oglądanie tropikalnych rybek w małej kałuży po odpływie przez chyba dwie godziny i karmienie ich chlebem który ze sobą wzięliśmy na wycieczkę... domyślam się że moment kiedy moje dziecko pierwszy raz złapie mnie za rękę czy tam palec będzie jednym z takich momentów... takich, które się nigdy nie kończą... Gadżet się zepsuje. PO i PiS wcześniej czy później przestaną istnieć. Wygrana dyskusja w internecie i tak zaowocuje tym, ze jeden mądrala z drugim przeinaczy dwa słowa i stwierdzi że nazwałeś czarne białym, albo spróbuje zdeprecjonować Twoje słowa jakimś debilnym atakiem na coś, co nie jest przedmiotem dyskusji, obrazając Twoją inteligencję i ostro naginając Twoją wiarę w sens istnienia tego gatunku. Sensacja i skandal w telewizji i prasie zostanie zastąpiony kolejnym, również obliczonym na sprzedanie jak największej ilości kopii czy reklam... Za czym tu biec? Z czym tu walczyć? I po co? Do czego zresztą biec- jedna, jedyna pewna rzecz przecież to smierć. Aż tak nam do niej spieszno? Czegoś tu zresztą nie rozumiem- zasłuchuję się w kawałkach takich jak ten i one są podobno smutne i ponure i wręcz depresyjne- naprawdę? Zapierdalanie ile sił w stronę grobu jest niby mniej ponure i mniej smutne? Wszystko jest kwestią priorytetów. Wszystko zależy od nas. Od nikogo innego. Świat pędzi, pędził i pędził będzie. Nie wiem jak Wy, ale ja bynajmniej nie wykupowałem biletu na expres.

For someone else the blues and greens
The dreaming spires the skin-tight jeans
The armchair armies on the march
The transfer unit tube and mask
Who needs all the endless lies
That serve to keep the world alive
To taste the sweetness of the grave
And not regret mistakes I've made


In memoriam

Goodbye to all the angry dawns
Committee meetings pistols drawn
You can keep the rave reviews
The priests the guards the prisons and zoos
Goodbye to all the nation's pride
Farewell to those all choosing a side
In hut number twelve they're issuing guns
But only for the chosen ones


In memoriam...

7 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Pięknie opisałeś wrażenia z obserwacji nocnego nieba... Dawno nie czytałam niczego dobrego w sieci. Wszytsko jest tak płytkie...

Dobrze się tak zatrzymać i chwilę popatrzeć, chłonąć widok, chwilę. Bo ona się więcej nie powtórzy i każda jest wyjątkowa. A tak wiele ich tracimy.

Piszesz świetnie, niemal wiem co czujesz. I Twoje słowa wygrzebują ze mnie to co staram się stłumić, by pasować do reszty...

Unknown pisze...

Dziękuję za miłe słowa... przyznam szczerze że nie wiem co robię. Piszę. Zawsze lubiłem. Czy umiałem- to już inni oceniali... czasem tylko warto zmienić widownię.

Miło przeczytać takie słowa, bo to znaczy że udało mi się złapać coś choć odrobinę bardziej uniwersalnego, coś co nie jest tylko moim jakimś dziwactwem, ale że ktoś gdzieś też podobnie ma... i to jest... jakby chyba sedno tego wszystkiego...

Dziękuję.

Unknown pisze...

A co do tych małych chwil... nie wiem czemu, ale wyobrażam sobie że pod koniec życia to właśnie tych kilka małych które udało nam się złapać będą miały największe znaczenie... to one zdefiniują kim byliśmy i po co tu byliśmy... Już dziś zadziwia mnie jak małe pierdółki człowiek pamięta z dzieciństwa. Rezczy które miały być istotne, ważne czy straszne, jak szkoła, źli koledzy czy tego typu rzeczy- poszło w cholerę. Za to jakby to było wczoraj pamiętam dźwięk wody uderzającej w dna zacumowanych łódek na jeziorze kiedy o 5 rano byliśmy z ojcem na rybach... sam dźwięk... coś prawdziwego.

Anonimowy pisze...

Chodzi i to, by pisać naprawdę z serca, z jego głębi, nie udawać. Mało ludzi teraz tak potrafi się obnażyć, boi się, ze uznają ich za słabych. Prawdziwe uczucia teraz nie są w cenie...

Ja też myślę, że takie małe rzeczy pokazują kim jesteśmy. jeśli ptroafisz zachwycić się kroplami rosy na pajęczynie, prominiami słońca przybijającymi się przez chmury, dostrzec moc i potęgę gór to wydaje mi się, że to więcej znaczy niż wypchany portfel i najnowsze gadżety... Ja też pamiętam takie chwile, które pewnie dla nikogo nic by nie znaczyły...

Unknown pisze...

Zabawne. Miałem już pomysł na poniedziałkowy utwór i tekst i miało być o oddawaniu się własnie muzyce, roli, tekstowi, itd w kontekście pokazania uczuć... no teraz już mam pewność że właśnie o tym będzie ;)

Anonimowy pisze...

w tami razie czekam na kolejną muzyczną opowieść :)

www.kobielscy.com.pl pisze...

Pełna zgoda. Stefan Hackett napisał i zagrał wiele cudownych utworów. Ale "In Memoriam" jest z nich wszystkich najcudowniejszy. Zawilgaca powieki jak szlag. Kiedyś nawet pod wpływem tego utworu popełniłem jakiś wiersz, choć nie za bardzo umiem pisać. Stefan jest gigantem i tyle. Gorąco pozdrawiam.

Tyle osób nie miało nic lepszego do roboty