tag:blogger.com,1999:blog-4288469330206002132024-02-08T11:20:49.133+00:00Ciary, gniew i KROPKAWrzucam utwór a potem piszę co mi ślina pod palce przyniesie. Strumień świadomości i improwizacja. I nikt nie wie po co. Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/02761224449413666558noreply@blogger.comBlogger24125tag:blogger.com,1999:blog-428846933020600213.post-60041914393854401712017-07-03T02:12:00.002+01:002017-07-03T02:12:37.557+01:00Porcupine Tree- Arriving Somewhere<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="315" src="https://www.youtube.com/embed/WbWhpfXisZw" width="560"></iframe><br />
<i>Arriving somewhere... but not here...</i><br />
<i></i><br />
Czasem mam wrażenie, że mnie nie ma... Jakbym na wszystko patrzył z boku. Jak gdybym oglądał film, nie mogąc się zaangażować tak bardzo jak bym chciał. 2D. Utykam we własnej głowie...w myślach, niepokojach, lękach. Dokądś dążę, dokądś zmierzam, ale zazwyczaj okazuje się, że to nie tu...<br />
<br />
Ponad 16 lat temu wyjechałem do UK, w czasach gdy jeszcze potrzebne były wizy (zaraz znowu będą...). Czasy dziwne, o których możnaby napisać książkę. Trzeba było walczyć, odnaleźć się; bez znajomych, bez rodziny, bez żadnej pomocy. Daliśmy radę. Mówię w liczbie mnogiej, bo było nas dwoje. Przetrwaliśmy. Potem bywało różnie. Mieliśmy plany i marzenia. Kilka pewnie wyszło, kilka innych umarło. Z Londynu przenieśliśmy się do Nottingham. Zalożyliśmy rodzinę, mamy dom.<br />
<br />
Wydawałoby się że to standard. Ja mam wrażenie, że ten standard kosztował strasznie dużo. Przez ostatnie kilka lat pracowałem dużo i ciężko. Dokonywałem rzeczy o jakie siebie samego bym nie podejrzewał- np. jadąc na wielkie targi medyczne ledwie 2 tygodnie po śmierci ojca... uciekając po każdym spotkaniu do kibla żeby otrzeć łzy... W pracy postanowiłem czegoś dokonać, nie dla siebie czy dla pomników albo z nudów- ale dla rodziny. Chciałem w końcu trochę pewności, czegoś stałego. Ślepo brnąłem, nie słuchając sygnałów ostrzegawczych... <br />
<br />
<i>Arriving somewhere... but not here...</i><br />
<br />
Uwierzyłem komuś, kto na zaufanie nie zasługiwał. Były czasem długie tygodnie, kiedy oglądałem jak moja córka rozwija się przez Skype'a. Obietnice, że będzie lepiej. Że wszystko w zasięgu ręki. Że przecież to ode mnie zależy. I tylko jakimś cudem niepokój się wzmagał, lęku było coraz więcej. Co dziwne- na zewnątrz wszystko się zgadzało. Byłem charyzmatycznym liderem. Ufali mi podwładni i współpracownicy. Z osobą która była bezpośrednio nade mną współpracowało mi się rewelacyjnie. W jakiś dziwny sposób lubiłem tę pracę. Wyjazdy, gdzie czasem była to karuzela lotnisk i pokoi hotelowych były jednak ciekawe. Jakby nie patrzeć- wyjechałem do Gruzji, na Kubę, do Nigerii, Nepalu, Chin czy do kilku krajów Ameryki Południowej. I tylko zawsze jak patrzyłem ile za takie wyrzeczenia się płaci, pojawiał się dysonans... coraz większy i większy... <br />
<br />
Koniec końców obietnice okazały się gówno warte. Zostałem wyruchany z kilkudziestu miesięcy mojego życia. Mimo iż miałem za sobą tak klientów jak i współpracowników i podwładnych. Niektórzy dookoła nawet mi mówili, że... szło mi za dobrze? Przeszkadzało. Kilku osobom przeszkadzało. W starym, sobie znanym stylu pierdolnąłem drzwiami. Znowu. Nie pierwszy raz. Za każdym razem miałem nadzieję, że ostatni.<br />
<br />
<i>Arriving somewhere... but not here...</i><br />
<br />
Mój umysł utkwił w dziwnym miejscu pomiędzy "walcz" a "uciekaj". Ciągłe napięcie, ciągła gotowość do walki, która może ma sens kiedy żyje się na sawannie i dookoła są lwy. Żyję na zadupiu (Nottingham) ale nie aż takim. Lisy może i są, lwy nie bardzo. <i> </i>Brexity, hipoteki, debilni szefowie- to nie jest za cholerę warte tej energii, tego napięcia. A ja walczę. I uciekam. Równoczesnie.<br />
<br />
I znajduję w sobie coraz to nowe pokłady odwagi. Pierdolnąłem drzwiami nie mając nic innego gotowego, tylko wiarę w siebie. Ba- pojechałem na urlop, bo był tani a stwierdziłem że i mnie i rodzinie się należy. I była to najlepsza decyzja ever- 9 dni na Teneryfie, mimo iż jedyny żywiciel rodziny jest bezrobotny. Lekkomyślny czy... może jednak coraz silniejszy?<br />
<br />
<i>Arriving somewhere... but not here...</i><br />
<br />
Ostatnie tygodnie w starej pracy to był koszmar. Myślałem ze wariuję. Ktoś zabrał mi grunt spod nóg, psychicznie doprowadził do stanu, w którym byłem gotowy swoją własną psychikę kwestionować. Kręciło mi się w głowie, nie byłem się w stanie na niczym skupić. Zaczynałem po internecie szukać przyczyn, możliwych skutków. Wróciłem z Nigerii i Nepalu- może coś w wodzie? Może pasożyt? Może demencja w tak wczesnym wieku? Nie byłem w stanie zapamiętać prostej informacji. Potrafiłem zapomnieć, że z kimś rozmawiałem! Poszedłem do lekarza i po raz pierwszy w życiu przyznałem się, że nie daję rady. Że potrzebuję antydepresantów.<br />
<br />
OK, pierwszych 7-8 tygodni to było piekło. Było jeszcze gorzej. W dodatku byłem na antybiotykach więc jak się efekty uboczne połączyły to... potrafiłem spać do 17-tej. Powaliło mnie. Coś kazało mi jednak z tym iść dalej; czytałem o podobnych doświadczeniach innych i wytrwale zaciskając zęby- łykałem kolejne tabletki. Ale w pewnym momencie coś się zaczęło zmieniać. Nagle rzeczy nie siedziały wszystkie na mnie. Pojawił się... dystans. Perspektywa. To chyba one pozwoliły mi dobrze bawić się na Teneryfie bez pracy. To perspektywa pozwoliła mi składac kolejne aplikacje o naprawdę ambitne prace. Na ostatniej rtozmowie kwalifikacyjnej aż złapałem się na tym, że... byłem zrelaksowany. Nie, to nie do końca tak. Był strach, nerwy czy tam trema, ale... była też pewność siebie. Nawet teraz, kiedy to stukam. Jest noc, jutro zaczynam pierwszy dzień w nowym miejscu i... denerwuję się od kilku dni. Ale gdzieś obok jest też przekonanie, że poradzę sobie. A jeśli sobie nie poradzę, to znowu coś wymyślę. Bo zawsze coś wymyśliłem. Bo po wtorku zawsze była środa, co by się nie stało. <br />
<br />
<i>Arriving somewhere... but not here...</i><br />
<br />
I tylko chciałbym w końcu przestać walczyć. Z samym sobą. Usiąść i być. Cieszyć się momentem, wtedy kiedy jest. Córką, żoną. Domem. Przestać analizować, zastanawiać się, planować, przechodzić w głowie przez dziesiątki scenariuszy, z których żaden pewnie się nie wydarzy. Być. Dotrzeć w końcu do samego siebie. Dogonić siebie samego w czasoprzestrzeni i wreszcie zapomnieć się w życiu. <br />
<br />
Reszta? Reszta to szum. Szum który absorbuje, z którym walczę i który całkiem możliwe istnieje tylko w mojej głowie. Oby mi starczyło czasu na przeskok z tego że wiem na to że umiem. Nie wiem skąd wzięły się hamulce, które sprawiają że nie potrafię się zapomnieć w życiu. Wiem, że tak dalej być nie może. Muszę w końcu dotrzeć TU I TERAZ. <br />
<i><br /></i>
<i><br /></i>Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/02761224449413666558noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-428846933020600213.post-90890619342177335302015-02-27T22:19:00.005+00:002017-07-02T01:27:01.316+01:00Pink Floyd- Comfortably Numb<div class="separator" style="clear: both; text-align: left;">
<br /></div>
<iframe width="560" height="315" src="https://www.youtube.com/embed/_FrOQC-zEog" frameborder="0" allowfullscreen></iframe>
<br />
33 lata. Tyle trwała budowa. Mur taki, że Chińczycy mogą pozazdościć. A ile cegieł- co jedna to twardsza.<br />
<br />
33 lata ciężkiej pracy. Wysiłku. Jak zamknąć oczy. Jak schować się za fasadą uśmiechów, pseudointelektualnych analiz, jak schować fakt że każde spojrzenie dookoła wywoływało ból i strach. Mur, stworzony kiedyś i pewnie kiedyś bardzo dawno potrzebny rósł dalej siłą rozpędu. Dostawianie cegieł było naturalnym odruchem, nawet dającym jakąś dziką satysfakcję. Satysfakcję, że schowam za tym parawanem swoje uczucia. Mur miał jakieś drzwi albo okno albo mnie tylko znaną dziurę- potrafiłem zza niego wyjść albo wyskoczyć na kilkanaście momentów, np będąc w górach albo gdzieś nad morzem na pustej plaży... pustynia była niezła... ale gdy tylko dookoła pojawiali się ludzie, spłoszony wracałem na miejsce. Chłodny, bezpieczny, ciemny azyl. W którym uśmiech nigdy nie spotykał się z pięścią, w którym wyciągnieta dłoń nigdy nie zostawała opluta.<br />
<br />
33 lata ciężkiego budowania a w jeden dzień mur zrobił jebudu. Nie że zupełnie zniknął, cudów nie ma, walają się te cegły teraz dookoła i nadal jest za czym przycupnąć, ale... Jeden dzień sprawił, że nie było się po co więcej chować.Albo nie- powody nadal są i nie zniknęły. Świat dookoła jak był szalony tak jest. Okrutny i generalnie... parodia tego czym mógłby a nawet powinien być. Ale jeden dzień, jedno zdarzenie zmieniło wszystko. Urodziła mi się córka. <br />
<br />
Zawsze lubiłem analizować. Zawsze swoje własne doznania chciałem poznać, zrozumieć skąd się pojawiły (przede wszystkim- rozpoznać że w ogóle są, nie zadowalając się filtrem jakichś mechanizmów obronnych), zastanowić się co znaczą. Często zakopywałem się w interpretacjach interpretacji, ale dążenie do maksymalnej możliwej samoświadomości było czymś ważnym. Chyba dzięki temu tym bardziej rozumiem albo rozpoznaję to co się stało. I to co się dzieje. Tak bardzo szukamy inspiracji w życiu, jak nie papieże to prezydenci, jak nie biznesmeni to muzycy- szukamy wzorów, czegoś co nas poruszy, co nas zainspiruje. Uświadomienie sobie, że istotka która miała kilka dni, tygodni, miesięcy potrafiła mnie bardziej zainspirować niż narzucane mi przez 33 lata "wzory" było czymś nieprawdopodobnie wyzwalającym... <br />
<br />
Najbardziej inspirujące jest zobaczenie w takiej małej istotce... siebie. Zapomnianego siebie. Przypomnienie sobie, jak proste rzeczy potrafią zauroczyć, zafascynować. Przypomnienie sobie wrażeń, które dziś są niby codziennością a kiedyś były "pierwsze", nowe i wspaniałe. I muszę przyznać, że to spada na podatny grunt. Ja od dłuższego czasu czułem, że gonimy za jednym wielkim niczym. Robiąc sobie jakiś mały rachunek sumienia, uświadamiałem sobie, że gdyby mi przyszło dziś odejść i przed odejsciem wyrecytować najwspanialsze chwile z mojego życia- to nie dotyczyłyby one pracy, nie byłyby związane z nowym telewizorem, samochodem czy innym iSraczem.To byłyby te małe chwile, kiedy działa się magia- chwile na które często zamykamy oczy, skupiając się na tym czymś niby ważniejszym, większym... pieniądze, kariera, pozycja, społeczna aprobata... ileż czasu, energii i okazji marnujemy tylko z tego powodu, że zastanawiamy się (boimy się) czy dana rzecz nie spotka się z jakąś dezaprobatą? <br />
<br />
Do dziś zdarza mi się chować za tą stertą leżących już cegieł. Ze strachu, trochę... nie znając innego sposobu na codzienność. Ten proces, ten mur, ten protokół powstał w konkretnym celu- żeby nie widzieć tego co złe. Mała istotka potrafiła mi niezwykle skutecznie pokazać jak wiele wspaniałych i cudownych rzeczy w ten sposób też przegapiłem, zamykając na nie oczy, uszy, duszę... Patrzenie dziś na jej ciekawość świata, na to że niczego nie udaje (nie potrafi!), na czystość i szczerość reakcji... jakże życie byłoby prostsze gdybyśmy dali sobie spokój ze wszelkimi pierdołami... kłócimy się o politykę, zabijamy o to po której stronie rzeki jest bardziej zajebiście albo wyzywamy się w imię miłości bliźniego- a... wszyscy jesteśmy kurwa tacy sami. Zaczynamy w ten sam sposób. Każdy z nas był tą małą istotką, tak samo ciekawą wszystkiego dookoła, tak samo zafascynowaną bodźcami. Tak samo śmiejącą się pełnym szczęściem z rzeczy które potem całe miliony debili wmówiło nam że są błahe i nie ważne. Każdemu nas do ręki nagle wręczono szpachlę i tylko rzucano po kolei cegły. Im bardziej byliśmy świadomi i rozumieliśmy co się dzieje dookoła- tym więcej. <br />
<br />
33 lata machałem swoją szpachelką. Doszedłem do zajebistej wprawy w odgradzaniu się od krzywdy, niesprawiedliwości, bólu. Ktoś musiał mi przypomnieć, że jest dookołą coś jeszcze. I nawet jeśli to jest tylko dziecięca naiwność... nie wiem, ja tęsknię. Ja mam dość ludzi wmawiających mi że są rzeczy ważniejsze. Że mam za czymś gonić, coś zdobywać, coś mieć i coś udowadniać. Zresztą, kto wie, tych ludzi może już wcale dookoła nie być- po jakimś czasie ich głos stał się moim głosem. Ale chyba nigdy do końca, chyba zawsze była wątpliwość. Ładunek dynamitu pod murem cały czas leżał i potrzebna była... mała iskierka. <br />
<br />
Wygodne, przyjemne odrętwienie... stan zaskakująco atrakcyjny. Tylko nikt nigdy nie uświadamia, jak cholernie wysoka jest jego cena. Nikt prawie go nie kwestionuje. Zamykamy oczy i podobno żyjemy. Prawdziwe życie zostawiając tylko dzieciom, traktując ich przeżycia zresztą z przymrużeniem oka. Kiedyś dorosną i zrozumieją. Od półtora roku zastanawiam sie kto tu od kogo powinien się uczyć i kto tu ma najwięcej do zrozumienia... Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/02761224449413666558noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-428846933020600213.post-34035439422138513682013-05-27T22:31:00.001+01:002017-07-02T01:32:20.926+01:00Opeth- Porcelain Heart<iframe width="560" height="315" src="https://www.youtube.com/embed/54O-jvjamvo" frameborder="0" allowfullscreen></iframe>
Trudno mnie nazwać fanem metalu. Nie znoszę na przykład growlu. To już mnie skreśla. Generalnie wychodzę z założenia, ze coś co ma brzmieć niby brutalnie i groźnie- brzmi groteskowo śmiesznie. Więc metal ze mnie taki jak z Cichopek aktorka. W dodatku wszelkie podziały jakie istnieją w metalowym światku też raczej wzbudzają u mnie uśmiech politowania niż cokolwiek innego... a jednak jest coś, co mnie do metalu strasznie, ale to strasznie przyciąga. Masakrycznie wybiórczo- ale z siłą jakiej właściwie chyba nie ma żadna inna muzyka... Potencjał, by opowiedzieć coś, czego opowiedzieć nie chce nikt inny. Potencjał, by uderzyć z niesamowitą siłą w naprawdę piekne nuty i wbić je w serce tak mocno, że mocniej się nie da. Potencjał bardzo nieczęsto wykorzystywany- ale te momenty kiedy to się udaje, kiedy po plecach maszeruje stado stonóg są nieprawdopodobnie "moje". Czuję taką muzykę, kiedy już się zdarza- całym sobą.<br />
<br />
<a name='more'></a>Próbowałem ostatnio napisać ze dwa teksty przy dużo mniej zobowiązującej muzyce. Czymś lżejszym. Pierdoły mi wychodziły. Nie żeby zazwyczaj było inaczej- ale są różne poziomy plecenia trzy po trzy i na tamte lekiem wydawał sie tylko przycisk "delete". Usiadłem przy Opeth- i nagle zdania zaczęły się same układać. Pomysł. Myśli zaczęły się porządkować w jakąś tam całość. Kiedy muzyka stała się cięższa, piękniejsza i bardziej smutna- nagle znalazłem się znowu w swoim żywiole. Czyżbym był aż takim ponurakiem? <br />
<br />
Długo się ostatnio nad tym zastanawiałem. Przecież ja bywam szczęśliwy. Potrafię odnaleźć szczęście i piękno w rzeczach naprawdę małych, dostrzec je też w chwili kiedy jest a nie kiedy było. Wręcz powiedziałbym, ze zdarza mi się widzieć je tam, gdzie inni często widzą szarą codzienność. A jednak to taka muzyka wywołuje reakcję. Muzyka smutna, muzyka pełna złości i gniewu. I piękna. Skąd to? Czy ja się tak czuję?<br />
<br />
No tak, pewnie że się tak czuję. I to często. Te pokłady złości we mnie tkwią. Co dziwne, uczucie szczęścia przychodzi mi momentami niezwykle łatwo. Nie trzeba mi wiele i nie muszę się starać, zeby się nad czymś rozanielić. Znaleźć patyk o ciekawym kształcie na spacerze i zauważyć jego fantastyczny kształt. Kiedyś z żoną szliśmy przez mostek w górach, postanowiliśmy się pobawić dwoma różnymi źdźbłami trawy, wrzucając je z jednej strony ze strumieniem i biegnąc na drugą, zeby zobaczyć który wypłynie pierwszy. Wypłynęły... połączone. No jak tu nie mieć łez w oczach? Jak tu nie widzieć... piękna? Jak tu nie czuć szczęścia? I takich momentów, historii, rzeczy jest mnóstwo. Zdarzają się, są, dookoła, cały czas. Non stop. <br />
<br />
A jednak jest miejsce i na tę ciemną stronę. Na gniew, strach, złość. Czasem się czuję, jakbym budował ten swój świat odczuć, przeżyć- pieczołowicie, misternie. I on jest ze wszech miar realny, rzeczywisty. Ale zawsze się znajdzie coś lub ktoś, kto stwierdzi że czas się "obudzić". Tylko kto tu się powinien "obudzić"? Głupota jaka nas dookoła otacza... dlaczego ktoś zawsze musi próbować wejść w Twoje życie z butami? Dlaczego ktoś zawsze musi próbowac udowodnić, że jego pomysł na Twoją własną rzeczywistość jest lepszy? Dlaczego Twoje próby chronienia tej Twojej wersji muszą się nagle znaleźć pod bezlitosną cenzurą ocen? Skąd ten popieprzony pęd do oddalania się od tego co ważne i istotne? Nosz kurwa, czy ja jestem jakiś dziwny myśląc że czyiś uśmiech albo lekki podmuch wiatru na policzku sa kurwa ważniejsze? Czy ja jestem nienormalny myśląc, że to własnie te uśmiechy będą tymi najistotniejszymi momentami kiedy przyjdzie podsumować cały ten czas? Dlaczego ktoś ciągle chce porównywać długość swojego fiuta z moim, dlaczego ktoś obok musi prezentować dawno już ewolucyjnie zbędną walkę o dominację w stadzie? Skąd ta chęć zaglądania w życie innych i udowadniania im, że są gorsi? Wreszcie- skąd ta potrzeba do tego, żeby kogoś kto się trzyma na boku obgadać, zbrukać, zaszkodzić? Wysmiać? Skąd to? Po co to? <br />
<br />
Nic dziwnego ze w Emiratach najlepiej się poczułem na pustyni. Jestem kompletnym outsiderem. Co dziwne, spotkałem kogoś, kto też był outsajderem tylko zamiast każde pójść w swoją stronę- chyba stwierdziliśmy ze idziemy w tym samym kierunku. Co jest ewidentnie jakimś pieprzonym cudem. Nie wiem, niby niewiele mnie kosztuje stworzenie sobie czegoś pieknego i wesołego, niby przychodzi mi to łatwo- ale też... nie da się zaprzeczyć że jest to kruche. Jest to kruche, bo... jest aż tak piękne. Nagle skonfrontowane z głupotą, chamstwem mocno boli. Ten kontrast. Ten upadek, niemal z nieba, które wcale nie musi być takie niedostepne. Kurwa, ktoś kiedyś ludziom wmówił ze nagroda ich czeka dopiero po śmierci i teraz zamiast żyć czekają na coś, co moze się nigdy nie zdarzyć. Jakie to smutne. Jeszcze smutniejsze jest to, ze to można mieć tu i teraz, tylko wystarczy otworzyć oczy. Ale po co, lepiej rzucać piasek w oczy tym którzy je otworzyć próbują. I nie, nie mam mani prześladowczej, to się nie odbywa wszystko w jakiś wyjątkowo przemyślany sposób. Nie ma w tym wielkiego konceptu. Jest po prostu wynikiem absolutnie zerowej empatii. Chyba najwazniejsza zdolność jaką mamy, poczuć coś co czują inni. Zrozumieć trochę sposób myślenia kogoś innego, zrozumieć czyjąś perspektywę. To jest to co nas odróżnia od zwierząt a nie jakieś pierdoły o absolutach. Stworzyliśmy sobie bajki, którymi możemy się ustawić wyżej od innych i którymi możemy wytłumaczyć sobie wszystko czego nie rozumiemy- tylko jakoś najczęściej pomijamy ten najwazniejszy przekaz. Ile razy bym nie przypominał sobie czegoś z Biblii (tak podobno dla niektórych waznej...) przebija z niej właśnie to. Wezwanie do zrozumienia drugiej osoby. Empatii. Czymże innym jest (najważniejsze podobno) przykazanie miłości? A jak wygląda to w rzeczywistości? Jesteśmy jak kury, które zadziobią tą jedną która się urodziła kulejąc. Pomyśl inaczej, powiedz coś inaczej, uśmiechnij się inaczej- już kurwa problem. Kochaj inaczej? Pedał. Mów innym językiem? Tam pieprzony imigrant, u siebie zdrajca. Wierz inaczej? Innowierca. I tak właściwie jak tylko lekko gdzieś odstajesz- masz generalnie przejebane. W mniejszym czy większym stopniu- ale masz. Na podwórku, w pracy, w klatce schodowej, w rodzinie nawet niektórzy. I najgorsze jest to, że czasem wystarczy się uśmiechnąć, być miłym, rozanielonym i troskliwym, zeby znalazł się ktoś kto włąśnie w tym momencie, momencie w którym człowiek się naprawdę odsłania- własnie wtedy ci przypieprzyć. Bo kurwa tak.<br />
<br />
Co mnie zdumiewa, przeraża, śmieszy i wprawia w osłupienie to równoczesny paniczny strach przed uciekającym czasem. Ludzie panicznie boją się tego i czując swoją tymczasowość tracą tenże czas i wszelką energię na takie przepychanki. I tak skończymy dokładnie tak samo, kilka stóp pod ziemią- nie lepiej więc byłoby się czasem do siebie uśmiechnąć? Kurwa, czy ja naprawdę jestem aż tak nienormalny nie rozumiejąc, czemu ten koncept jest aż tak trudny do ogarnięcia? <br />
<br />
Może to jest własnie ten efekt uboczny empatii? Może dlatego wiekszość od niej ucieka? Porcelanowe serce ma jedną wadę- jest kruche. Jeśli rzeczywiście czujesz to co dookoła- czujesz wszystko. Nie da się wybiórczo. Może dlatego aż tyle jest we mnie złości i smutku? Patrzę dookoła i widzę świat który mógłby być piękny i widzę jakim jest niesamowicie niewykorzystanym potencjałem. Widzę i czuję uczucia złożone, niejednoznaczne. Każda osoba atakująca... jest przed nią strach, jest na nią wkurwienie i jest... smutek. Patrzę na potencjalnego agresora, kogoś kto mi bruździ i widzę... autentyczny, realny smutek, ogromne jego pokłady. Pustkę. Normalnie są momenty, kiedy dostaję od kogoś w pysk (metaforycznie) i po chwili wkurwienia jest mi tej osoby... żal. Siostro, leki poproszę. <br />
<br />
Czasem sobie myslę, że w uśmiechu osoby bliskiej szukam ukojenia. Ucieczki od świata, który podobno jest realny- ale nic z realności w sobie nie ma. W którym wszystko stoi na głowie a absurd goni absurd. Mamy tak mało czasu- a godzimy się na taką groteskę, sami ją sobie serwując. Często się zastanawiam w momentach zwątpienia czy to jest dar czy przekleństwo- ta empatia i ta zdolność obserwacji, stanięcia niemal z boku i obserwowania wszystkiego jak widz prawie. Bez nich byłoby tak dużo łatwiej. Tak prościej. Tak spokojniej. No nie? A potem widzę uśmiech żony. Zamykam oczy w górach i czuję wiatr na policzkach, słyszę bicie serca gdzieś niemal w głowie, czuję ciepło słońca. Podniecam się dwoma złączonymi źdźbłami trawy. <br />
<br />
Wysoka cena. Ale w takich momentach wątpliwości czy warto nie mam najmniejszych. Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/02761224449413666558noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-428846933020600213.post-17073210439033266072013-04-28T02:00:00.001+01:002013-04-28T02:01:36.006+01:00Metallica- Suicide & Redemption<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="315" src="http://www.youtube.com/embed/HnCJ3QPilD8" width="420"></iframe>
Żeby było wszystko jasne- Metallica skończyła się na Kill'em All. To oczywiście w niczym nie przeszkodziło im nagrać lepszych piosenek i płyt- ale wtedy właśnie się skończyli. Metallica w ogóle kończyła się kilka razy- Kill'em All, potem nagrali balladę i świat się skończył; potem zginął Cliff, potem nakręcili teledysk i znowu świat się skończył. Kolejna płyta odniosła sukces komeryjny a przed nagraniem następnej panowie ścięli włosy. Normalnie zero szacunku dla porządku tego swiata, brak jakiejkolwiek elementarnej odpowiedzialności. Potem nagrali covery, potem nagrali coś w garażu uderzając patykiem w kaloryfer po tym jak wywalili z zespołu jednego gościa który chciał nagrywać thrash żeby zaraz później po zatrudnieniu nowego basisty wrócić do... thrashu właśnie. Generalnie rzecz biorąc czysta złośliwość dla wszystkich dookoła.<br />
<br />
<a name='more'></a>Nie lubię wszystkiego Metalliki. Tez mam swoich faworytów. Dwie płyty po tym nieszczęsnym Kill'em All to arcydziła. Lubię Czarny Album. Lubię Justice, mimo iż ktoś zapomniał Jasona (to ten potem wywalony, bo nowy czy jakoś tak) podłączyć do konsolety. Nie trawię St.Anger, połowa materiału z Load/ReLoad powinna zostać gdzieś na singlach jako ciekawe dema rzeczy zbyt słabych, żeby coś z nimi dalej robić; nie jestem wielkim fanem może i energicznego ale strasznie gówniarskiego i muzycznie w większości prymitywnego Kill'em All. I pewnie wolałbym, żeby panowie nagrali kolejne Call of Kthulu, Master of Puppetsy czy The Five Horsemen. Zawsze mnie jednak bawi, kiedy każda jedna decyzja zespołu łamiąca status quo wywołuje szok i okazuje się zdradą jakichś ideałów.<br />
<br />
Metalowy światek ma być podobno (?) światkiem buntu, ucieczki od konserwy, ucieczki od konwenansów. Bunt, młodość, gniew, nowy porządek i tak dalej. Tymczasem jest bardziej zamknięty od jakiegokolwiek innego światka jaki znam, jest bardziej konserwatywny od konserwy od której podobno ucieka. Nagle tworzy się jakiś przedziwny klub wzajemnej adoracji, krytykujący wszelkie inne kluby wzajemnej adoracji nie zauważając ze jest dokładnie taki sam. Masz nosić to i to. Masz słuchac tego i tego. Masz zachowywać się tak a nie inaczej. Jakieś niepisane reguły, jakieś stopnie wtajemniczenia, brakuje tylko sekretnych uścisków dłoni i podziemnych ukrytych komnat.<br />
<br />
Metal ma się nie zmieniać. Ktoś gdzieś kiedyś w wieku 18 lat nagrał taką a nie inną płytę i potem 30 lat później ma nadal grać to samo i tak samo- bo tak chce widownia. Bo to przecież takie logiczne że 40 letni facet ma do powiedzenia dokładnie to samo co 18 letni dzieciak. Zwłaszcza jeśli dzieciak nie miał żadnej kasy, żył jakimiś nadziejami i złością że żadna się nie spełnia a 40 letni facet ma miliony i zupełnie inne, wypełnione innymi zmartwieniami życie. Metal może więc lekko ewoluowac, byle nie za mocno. Niemniej poszczególne jego podgatunki są jasno określone. To jest black, to jest doom, to jest death a to jest plague czy tam inny devil. Raz po raz światkiem wstrząsa jakaś wiadomość, ze oto na płycie zespołu Mental Judas czy Morbid Cat's Feces zamaist growlu jest nagle czysty wokal. Że oto nagle zespół Cemetery Vermin nagrał utwór w którym jest zwrotka i refren! I tak dalej. Raz po raz podnosi się wielki płacz o tym, jak to niegdyś 19-letni muzyk w wieku lat 25 się kompletnie sprzedał. O, cóż za zdrada i porażka. <br />
<br />
Oczywiście to nie tylko metal (Gilmour/Waters? Genesis z Collinsem? Marillion bez Fisha? Queen lat 80-tych?) ale wiele razy wszelkie dyskusje wydają się mieć jakiś cel. Można dyskutować czy Queen ewoluowało czy bezczelnie zaczęło uderzać w listy przebojów i gonić za popularnością. Można dywagować czy odejscie Watersa sprawiło że muzyka Floydów stała się nudna i niemal popowa. Czasem można stwierdzić, że u kogoś rzeczywiście proces artystyczny stanął nagle na dalszym miejscu. Niemniej w metalu mam wrażenie najczęściej tego typu głosy daje się słyszeć- co jednak jest charakterystyczne- zazwyczaj są one rzucane dużo bardziej na oślep. Oczywiście pomijam ewidentne przypadki, kiedy zespół grający doom metal nagle wydaje płytę z przebojami disco na trzy syntezatory Casio, ale... ile takich znacie? Zazwyczaj wszelkie oskarzenia o zdrady i złamanie jakiegoś niepisanego kodu padają wtedy, kiedy zespół szuka. Szuka siebie, szuka swojego brzmienia. Próbuje się zdefiniować na nowo. Opeth odchodzący od black metalu ku muzyce typowo progresywnej. Zdrada? Posłuchajcie jednego wywiadu z Akerfeldem- facet od zawsze uważa Camel za ósmy cud świata. To, gdzie on idzie z muzyką zespołu jest z jego punktu widzenia logiczne. Dla każdej logicznie myślącej osoby być powinno. <br />
<br />
O, własnie, "zespołu", nie wiem czy nie dotknąłem przypadkiem sedna sprawy. "Jeśli chce nagrywać coś innego to niech nagrywa solo". Nagle bowiem się okazuje, że właścicielem nazwy zespołu jest nie facet czy faceci którzy go założyli, którzy grali jego muzykę na niekończących się trasach i którzy spędzali w studio czasem miesiace próbujac złapać esencję tego co im w duszy gra i przelać to na taśmę- a kilku gówniarzy którzy kilka razy wcisnęli "download". Może zresztą nawet nie, może legalnie kupili, moze nawet pojechali na koncert. Nagle wydaje im się, ze skoro zapłacili- to ktoś jest im coś winny. Hm... zapłaciłeś za płytę- to ją masz. Zapłaciłeś za koncert- to się odbył. Dalszych zobowiązań w tym wszystkim nie ma... <br />
<br />
Ale nagle okazuje się, ze ta nazwa jest dobrem wspólnym. Że jest jakaś legenda, jakiś symbol i przede wszystkim- jakaś spuścizna, jakaś renoma. Że nagranie innej płyty, takiego Czarnego Albumu albo ballady albo ścięcie włosów to nagle szarganie dobrego imienia. Dobrego imienia... kogo? Nie, nikt nie martwi się o faceta który płytę nagrał- nie o jego imię chodzi przecież. On przecież jest zdrajcą. Nie, chodzi tu tylko i wyłącznie o dobre imię fana. Ktoś krzyknie "sprzedali się" i nagle masz problem. Nagle jesteś passe. Nagle okazuje się, że zespół który pozwolił Ci się wbić do światka już do niego nie pasuje- i lepiej powtórz to "sprzedali się" bo inaczej wyjdzie, ze ty się też sprzedałeś. Te barwy, ta nazwa- one nagle zmieniają znaczenie, nagle są widziane inaczej. <br />
<br />
Nigdy nie rozumiałem do końca tego przywiązania do abstraktów. Nazwy, symbole, barwy. Zawsze wydawały mi się śmieszne. Mówię w tej chwili dużo szerzej niż muzyka. Potrafię zrozumieć po co one są tworzone, co sobą reprezentują, że stają się skondensowaną definicją dużo bardziej złożonej i skomplikowanej całości. Mam z tym dwa problemy. Pierwszy- połowa (jestem optymistą) ludzi nawet nie zastanawia się nad tą całością, tylko przyjmuje te abstrakty za coś realnego i gotowa jest za nie wręcz zabijać, traktując je dosłownie. Drugi- ludzie przywiązują sie do nich w jakiś chory sposób. Tak jak fan nagle uzurpuje sobie prawo do nazwy zespołu, tak ludzie w dużo szerszym zakresie biorą symbole i wywracając je do góry nogami- uwazają że stają się strażnikami czegoś większego. Religia, która każe nie zbijać nagle jest broniona przez... zabijanie. Tego typu wynaturzenia. Symbol się nie odezwie. Abstrakt nie pokaże, ze nie tędy droga. Pozwoli się wykręcić na wszelkie możliwe sposoby i zawsze będzie pasował. No i tu właśnie jest problem- abstrakt powinien się nie zmieniać, żeby spełnić tę funkcję- a tu nagle muzyk bierze i nagrywa balladę na płycie. No kurwa, co z tym fantem nagle zrobić? Abstrakt ma być czymś stałym. Całe życie otaczają nas rzeczy które się zmieniają. My sami się zmieniamy, starzejemy się a docelowo umieramy. Szukamy więc tych abstraktów i się ich kurczowo łapiemy. To mają być te "stałe" w naszym życiu. A tu nagle on się zmienia??? <br />
<br />
Muzyka to muzyka. Nazwa... to jest tylko nazwa. To czy płyta jest nagrana pod taką czy inną nie zmieni za cholerę muzyki na niej zawartej. To, że zespół wcześniej grał doom metal nie znaczy że nagle nie stać go na nagranie genialnej płyty progresywnej. Zmiana stylu nie oznacza automatycznie, ze nowy jest gorszy. Może być gorszy, artysta moze się pogubić i stracić wenę- ale nie musi. Tymczasem fani awanturujący się o zdradę i sprzedanie się wykazują dokładnie te cechy świata który ich otacza, od których podobno uciekali, albo którymi wręcz pogardzali. Fajnie było kiedy ulubiony zespół śpiewał o płonących na stosach hipoktrytach czy o czym tak te quake metalowe zespoły śpiewają, ale już jest mniej fajnie kiedy muzycy starają się być sobą. Wtedy to oni stają się hipokrytami, bo przecież kiedyś powiedzieli inaczej. Nie że coś innego ale inaczej. To przecież jest takie logiczne. Fan zapłacił za płytę więc kupił obietnicę, że kolejne pięć będzie brzmiało tak samo. <br />
<br />
Metallica, zespół który skończył się i sprzedał kilka razy. Na ostatniej płycie nagrali ten oto kawałek. Słucham i słucham i słucham- i zastanawiam się gdzie ta zdrada. Absolutnie genialny metalowy kawałek, epicki, muzycznie ciekawy, to zwolnienie w środku to nie tylko klasyczna Meta ale i coś wyjątkowo pięknego. Jak na skończonych i sprzedanych hipokrytów- całkiem nieźle, bym powiedział. Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/02761224449413666558noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-428846933020600213.post-61073555867486999822013-04-18T22:54:00.000+01:002017-07-02T01:38:54.698+01:00Pink Floyd- Dogs<iframe width="560" height="315" src="https://www.youtube.com/embed/qiaF4kuxJco" frameborder="0" allowfullscreen></iframe>
Animals Floydów to chyba moja ulubiona płyta zespołu. Absolutnie rewelacyjne utwory, jesli weźmiemy je każdy z osobna, ale jeszcze lepiej jeśli weźmiemy je razem- zwięzła, konkretna całość. Wszystko poukładane od A do Z. Ideał tego czym powinien być "album". Muzyka, teksty, tematyka. Do tego w porównaniu do gigantów mimo wszystko zignorowana przez mainstream, co tylko utwierdza fana w dobrze dokonanym wyborze, którego nie mógł dokonać nikt przypadkowy. Jest jeszcze jedna rzecz która sprawia, że płyta "Animals" zawse miała i mieć będzie w moim sercu wyjątkowe miejsce. Okładka. <br />
<a name='more'></a><br />Zdarzało mi się w życiu kupować płyty ze względu na okładkę. Serio, wchodziłem do sklepu z winylami i widziałem małe, 12-calowe dzieła sztuki i nie mogłem ich nie kupić. Tak trafił mi się pierwszy album Steve'a Hacketta, tak zakupiłem Misplaced Childhood. Tak trafiłem na Animals. Oczywiście zdarzały się płyty słabe- te sprzedawałem. Ale magia okładki... to potrafiło zdefiniowac zawartą na albumie muzykę w nieprawdopodobny sposób. Nie zabierało nic z wyobraźni, jak teledysk. Ale potrafiło słuchacza nakierować, odpowiednio... ustawić do odbioru. Zaciekawić. Wyciszyć. Ten pierwszy raz z płytą, zazwyczaj słuchawki na uszach, okładka w rękach i słuchanie czegoś wspaniałego po raz pierwszy. Drugi. Trzeci. Ten obraz z okładki, już wryty po drodze ze sklepu jeszcze bardziej utrwalał się w głowie, jeszcze bardziej wiązał się ze słuchaną muzyką i już na zawsze stawał się częścią słuchanych nut. Jeśli okładka była dobrze dobrana, jeśli oddawała muzykę zawartą na płycie a czasem nawet stanowiła swoisty kontrapunkt... wtedy mieliśmy dzieło i od razu wiedzieliśmy że to dzieło, zaatakowani estetycznie na wszelkie możliwe sposoby. <br />
<br />
Nie umiem dziś słuchać żadnego z utworów z Animals nie mając przed oczami kominów Battersea. Ba, przez siedem lat widziałem te kominy z okna mojego pokoju na horyzoncie. Nigdy nie rozumiałem wielkiego hajwaj z powodu Abbey Road- ale kominy Battersea to dla mnie absolutna ikona. Takich płyt jest kilkanaście. Może kilkadziesiąt. Spora ich część to płyty Floydów. Jeszcze sporsza ich część to dzieła Storma Thorgersona, który jak mało kto pojął jak wielkie znaczenie może mieć okładka płyty i kto jak chyba nikt potrafił obrazem oddać tajemniczość i złożoność muzyki progresywnej. Czy potrafię dziś wysłuchać Welcome to the Machine nie widząc pływaka w piasku? Czy cokolwiek z Czarnej Strony nie kojarzy się od razu z pryzmatem? I nie, nie wydaje mi się to ograniczeniem. Mój umysł nadal pracaje, wyobraźnia nadal działa, ale te obrazy, tak samo jak muzyka, zanoszą mnie w konkretne rejony. Działają zupełnie unisono, próbują mi coś przekazać. Okładka nie jest tylko marketingowym wymogiem, jest artystycznym środkiem wyrazu. Takim samym jak muzyka. Razem tworzą jedną całość o ogromnej sile oddziaływania. <br />
<br />
Storm dziś odszedł. Kolejna legenda, która już nas nie zachwyci niczym nowym. Kolejny człowiek, który wniósł w nasze życia naprawdę sporo, mimo iż go nigdy nie poznaliśmy. Dziwne, wydaje się że przez te obrazy stał się kimś bliskim. Każdy z nas zinterpretował je sobie po swojemu, dla wielu z nas stały się częścią życia, prawie taką samą jak muzyka. Dla mnie na pewno. To w ogóle jest ciekawe uczucie, kiedy konkretny obraz na nas działa, choć czasem nie wiemy czemu. Jest zdjęcie, rysunek albo obraz, który nie prezentuje nic konkretnego, albo nad którego symboliką nie spędzamy wiele czasu- a który coś gdzieś budzi. Oparty na archetypach wzbudza uczucia czasem wydawałoby się nieadekwatne do tego co przedstawia. Jakby się zastanowić może i dałoby się opowiedzieć co i czemu- ale robi to właśnie bez tych zbędnych słów. Bez wyjaśniania. Więc tym celniej, bo nie ma miejsca na ich przeinaczenie. Pozwala interpretować. Pozwala odebrać muzykę na niemal kolejnym poziomie. "Ustawia" słuchacza na odpowiednie fale. <br />
<br />
<br />
Pamiętam jak kiedyś pierwszy raz mieszkając w Londynie wybrałem się pod Battersea Power Station. Byłem tam szybciej niż pod Big Benem. Do Tower dotarłem kilka(naście?) tygodni później. Kominy były ważniejsze. Musiałem je zobaczyć, choć świni brakowało i jakiś płot dookoła zakłócał widoki. Dziś zresztą jest to ruina z którą nikt nie wie co zrobić. Pamiętam dokładnie gdzie kupiłem winyl Animals, ten malutki sklepik "Buy, Sell, Trade" na Camden. Boże, to było ze 12 lat temu a ja pamiętam na której półce ta płyta leżała, mimo iż w tym sklepie ostatni raz stałem chyba z 6 lat temu! Pamiętam pierwszy odsłuch. Pamiętam wiele rzeczy które mi się w życiu zdarzyły i którym towarzyszyła własnie ta konkretna płyta. Bo kilku innym towarzyszyły przecież setki innych... Tak, ta płyta zawsze była dla mnie ważna. I pomysleć, że 12-calowe zdjęcie jakichś kominów było powodem dla którego ją kupiłem i które sprawiło, że tej płyty wysłuchałem z zapartym tchem. Żeby było jasne- nic nie odbieram muzyce i muzykom, absolutnie! Ale ta mieszanka, to połączenie obrazu z dźwiękiem, tak idealnie zbalansowane, tak znakomicie dobrane, tak idealnie ze sobą idące w parze...<br />
<br />
Moje życie na pewno byłoby uboższe bez tych kilku okładek, bez tych kilku obrazów. Myślę Pink Floyd- widzę krowę, łóżka, palącego się człowieka, kominy czy pryzmat. Te symbole to spora część kilkunastu ostatnich lat mojego życia. Kto by pomyślał, że bezmyślnie wciskając "download" można tracić tak wiele? Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/02761224449413666558noreply@blogger.com4tag:blogger.com,1999:blog-428846933020600213.post-84111088608598955182013-04-07T23:00:00.000+01:002013-04-07T23:01:47.052+01:00Robert Plant- Song to the Siren<iframe width="420" height="315" src="http://www.youtube.com/embed/HF52VRaN_OY" frameborder="0" allowfullscreen></iframe>
<br />
Robert Plant, niegdyś głos Led Zeppelin dziś jest niczym wino. Im starszy tym lepszy. Nie daje rady oczywiście wrzasnąć niektórych nut które kiedyś potrafił z łatwością "trafić", to już nie te lata. Ale cały bagaż doświadczeń muzycznych potrafi wykorzystać w 100%. Frazowanie, interpretacja... Facet wie kiedy odpuścić, kiedy mocniej coś głosem zaakcentować, kiedy wystarczy sama barwa, kiedy głos złamać... Nie ma najmniejszej potrzeby popisywania się, wie dokładnie co i jak chce osiągnąć- i właśnie to wyśpiewywuje, jak mało kto już dziś. Led Zeppelin to czasy kiedy Plant miał 20-30 lat. Czasy szalone, czasy minione. 20-30 lat później mamy do czynienia z innym człowiekiem a tym samym- innym muzykiem. Nie dziwi mnie więc jego częsta ostrożność co do wszelkich prób reaktywowania zespołu sprzed lat. Starszy Robert Plant dziś jest po prostu sobą- ponad 60-letnim mężczyzną, z fantastycznym bagażem doświadczeń i boskim głosem. Który być może ma dziś do powiedzenia więcej niż kiedykolwiek wcześniej. <br />
<a name='more'></a><br />
"Song to the Siren" to przepiękna pieśń Tima Buckleya, przerabiana przez wielu artystów- ale chyba nikt (może ewentualnie This Mortal Coil) nie zbliżył się tak blisko perfekcji jak Plant właśnie. Każde jedno drgnięcie głosu coś mówi. W każdym jednym jest emocja. Nie ma miejsca na manieryzmy, jest tylko melodia i tekst- i głos próbujący dotrzeć do sedna tego utworu. Artysta mając piosenkę właśnie tego powinien szukać, to odkrywać- o czym jest, o czym opowiada, jak ja się w tym znajduję, co czuję. W przypadku coveru jest to pewnie podwójnie ważne- interpretuje się przecież czyjeś inne odczucia. Kto dziś sięga aż tak głęboko? Ilu artystów chowa się za skomplikowaną strukturą utworu, elektronicznymi gadżetami czy nawet traktuje głos tylko jako pretekst do zaprezentowania głupio chwytliwej melodii? A przecież nie ma piekniej brzmiącego i celniej w serce trafiającego instrumentu niż ludzki głos...<br />
<br />
Żyjemy w dziwnych czasach, w których liczy się tylko młodość. Przynajmniej pozornie. Wszelkie objawy starości bądź nawet dojrzałości to słabość. Trzeba je ukrywać, wstydzić się ich. Wypadające włosy, zmarszczki, metryka. Świat zasuwa do przodu i na nikogo nie czeka, zmieniając się w zawrotnym tempie. Nikt nie będzie czekał, aż nadrobisz zaległości, lecisz z nami, albo odpadasz. Masz wyglądać dobrze, masz czuć się dobrze, masz być młody. Jak najdłużej się da. Zawsze mnie szokuje zderzenie tych dwóch rzeczy- stygma starości i ten pęd. Boimy się, panicznie się boimy starości a pędzimy do niej na złamanie karku. Mało kto decyduje się zatrzymać, zastanowić, rozejrzeć, przeżyć tu i teraz bo przecież nie można wypaść z obiegu- a lata lecą... i oszukujemy się póki się tylko da... Kremy przeciwzmarszczkowe, botoxy, przeszczepy włosów z dupy na głowę i inne takie akcje. Przeżywamy jakieś kryzysy wieku średniego, ale nadal pędzimy, nikt nie wie gdzie i po co. I jeszcze bardziej ukrywamy fakt, że nie mamy już 20 lat. <br />
<br />
A przecież to tak naturalna sprawa. To, że się starzejemy i to, że starzenie się przynosi zmiany. Zewnętrzne, wewnętrzne... Ten bagaż doświadczeń... Jasne, ktoś kto dziś ma 60 lat pewnie może miec problemy z nadążeniem za tym wszystkim co się dziś dzieje. Ja mam, a mam tylko trochę ponad połowę. Odsuwamy osoby starsze na coraz większy margines. To, jak dzisiejszy świat traktuje seniorów jest niewiarygodnie bolesne. A będzie jeszcze gorzej, bo na te osoby nikt coraz bardziej nie ma czasu. Przecież ten wyścig szczurów sam się nie wygra... Tymczasem wiele z tych osób ma 60-70 lat świadomych doświadczeń w sprawach UNIWERSALNYCH. Mogą nie wiedzieć co to jest iPod albo kto to jest Hanna Montana albo harlem shake (ja kurwa nie do końca wiem) ale przeżyły wiekszość z tego co przeżywamy my- i dodatkowo to do czego my jeszcze nie dotarliśmy. To jest niesamowite, że powtarzamy cały czas te same błędy. Jako dzieci odrzucamy słowa rodziców "bo co tam pierdziele wiedzą". Potem dorastamy, widzimy że "kurcze, coś w tym było" i... dalej robimy dokładnie to samo, bo przecież staruszkowie dziś już totalnie nie wiedza o co biega... Zamknięci w swoich małych klitkach, czasem ktoś ich odwiedzi, na uboczu, skazani na jałmużnę jaką jest renta czy emerytura. Nikt ich nie słucha, bo dużo kurwa ważniejsze są przecież wyznania mamy Madzi. Ja pierdolę, ludzie wolą czytać takie szambo a kompletnie olewają to, co mają do powiedzenia ludzie mający 70-80 lat. Czasem nawet bliscy. Nikt ich prawie nie słucha, nikt się z nimi prawie nie liczy. Jasne, wiele z tych osób to rozgoryczone jednostki, pełne nieufności, urazy. Dziwne?<br />
<br />
Patrzę na siebie sprzed 10 lat i na siebie dziś. Niebo a ziemia. Nie żebym dziś wiele wiedział i rozumiał, ale matko, jak miałem 23 lata to byłem głupim szczylem. Mogę tylko domyslać się, co będzie jak poczytam sobie te słowa za kolejnych 10 lat. 20. 30 może? Jakże frustrujące musi być, kiedy widzisz, jak kolejne pokolenia popełniają dokładnie te same błedy w taki sam sposób i nawet nie myślą słuchać ostrzeżeń czy wniosków. Dziecko jak usłyszy "to gorące, nie ruszaj!" musi dotknąć. Musi się spażyć. Dopiero wtedy rozumie o co chodziło. Niesamowite, ale my z tego nigdy nie wyrastamy. Mamy 20 lat, 35, 55 lat i ciągle robimy to samo. Odrzucamy "stary świat", przekonani że ten nowy którego jesteśmy częścią będzie albo jest lepszy. Tymczasem zmienia się dekoracja, zmienia się kontekst- technologia, moda, itd- i nic więcej. Miłość zawsze była i jest miłością. Roczarowanie zawsze było, jest i będzie rozczarowaniem. Staruszkowie mogą nie wiedzieć czemu sytuacja giełdowa wywołała u kogoś takie a nie inne uczucia- ale będą znali te uczucia. A my, jak nastolatek, którego rzuciła dziewczyna, za skarby nie chcemy przyjąć do świadomości tego że ktoś starszy może wiedzieć jak to jest... <br />
<br />
Oczywiście problem jest dużo bardziej złożony, w tym wszystkim ogromną rolę odgrywa komunikacja, ale... generalnie odrzucamy starość. Chowamy ją, wstydzimy się jej. Przypomina nam ona o rzeczach o których nie chcemy pamiętać. Ludzie starsi, którzy nie mają już tyle werwy i siły co kiedyś stają się uciążliwi, stają się niczym innym tylko zbędnym balastem, a przecież... mają tak wiele do powiedzenia... mają wszystko to, czego my (jeszcze) nie mamy- lata doświadczeń, doznań, obserwacji. Nikogo to jednak nie obchodzi. Im mniej mają sił tym bardziej samotni ze swoimi myślami i wnioskami zostają. My mamy przecież całe życie przed sobą, no nie? Laaaaaaaaata, szalone lata przed sobą, góry do zdobycie, forsę do zarobienia, panienki do zaliczenia czy samochody do kupienia. Szybkie życie. Ambicja, przebojowość, srata tata. I nim nie mrugniemy okiem- bedziemy w dokładnie tym samym miejscu, kompletnie olewani przez kilka pokoleń młodsze wersje nas samych.<br />
<br />
To musi być dramat. Mieć do powiedzenie więcej niż kiedykolwiek wcześniej w życiu- i nikogo kto chciałby tego wysłuchać... Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/02761224449413666558noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-428846933020600213.post-49701393407016122322013-03-24T01:05:00.002+00:002017-07-02T01:42:02.634+01:00Camel- Stationery Traveller<iframe width="560" height="315" src="https://www.youtube.com/embed/T4qEzH3lVfM" frameborder="0" allowfullscreen></iframe><br />
Andy Latimer. Gitarzysta niesamowity. Mówi się, że jego gitara jak żadna inna- potrafi płakać. Możnaby wybrać kilka utworów na poparcie tej tezy- ale chyba żadnego który by ją uczynił tak oczywistą. Tytułowy utwór 10-go studyjnego albumu zespołu Camel to instrumentalna podróż przez desperację i tęsknotę. Rzecz tak nieziemsko piękna że te słynne ciary z rąk i pleców przechodzą praktycznie na całe ciało i zachaczają gdzieś po drodze o serce. Jeśli ktoś zna piękniejsze brzmienie gitary- słucham. Ja, po przesłuchaniu bez mała kilku tysięcy przeróżnych płyt takowego nie znam. Jest patos- ale to jest subtelny patos. Jeśli takie połączenie jest w ogóle możliwe- to Latimer tego dokonał. <br />
<br />
<a name='more'></a><br />
Pierwsze dwie i pół minuty to tylko preludium do TEGO wejścia. Samo w sobie jest piękne, ta melodia ma w sobie coś niezwykle uniwersalnego. Ale kiedy odzywa się ta gitara... pękają wszystkie bariery. Piękno wylewa się hektolitrami. Kiedy już się wydaje, że Latimer zagrał tę finałową, najbardziej bolesną nutę- on znajduje jeszcze jedną. I kolejną. Absolutnie mistrzowski występ, bez jednego zbędnego kroku. Każde drgnięcie struny to emocja. Zero popisów.<br />
<br />
To jest problem z jakim wielu muzyków sobie nie radzi. Umiejętność jaka odróżnia mistrzów od pretendentów. Umiejętność zatrzymania się wtedy kiedy trzeba i pójścia dalej, kiedy forma tego wymaga. Wymyśleć melodię, motyw, riff czy solo to jedno- potem jeszcze trzeba umieć z tego zrobić właściwy użytek. Ileż to utworów nie stało się klasykami, bo w pewnym momencie nużyły monotonnością? Ileż to razy artysta, mając genialny motyw w ręku psuł go idąc z powtarzaniem go za daleko i przesadzając? Ale też zdarzało się nieraz, zwłaszcza jeśli liczono na komercyjny sukces, że genialny motyw albo pomysł nigdy nie wyszedł poza stan embrionalny; ledwie zasygnalizowany stawał się zmarnowaną okazją. Artyści którzy nauczyli się znajdywać ten balans stali się mistrzami w swoim fachu. Utwory, którym artysta nie przeszkadzał swoim ego bądź swoimi oczekiwaniami finansowymi być tym czym są stały się najprawdziwszymi klasykami. Teoretycznie możnaby to solo jeszcze ciągnąć przez dwie minuty, tylko... po co? Andy Latimer miał do powiedzenia tyle ile miał- i zrobił to w czasie 5:30. Powiedział wszystko. A nawet udało mu się zostawić nieco miejsca na naszą interpretację. Idealny balans.<br />
<br />
Niektórzy artyści twierdzą, że takie utwory piszą się niemal same. Że pojawiają się i trzeba je po prostu zarejestrować. I przede wszystkim- nie przeszkadzać. One same artystę zaprowadzą tam gdzie trzeba. Skoro się melodia pojawia- to znaczy że artysta coś poczuł. To mogłyby być nawet trzy przypadkowe uderzenia w klawisze pianina- ale jesli po tych trzech uderzeniach artysta podnosi głowę czy tam brwi- to znaczy że trafiło. I jesli pozwoli się ponieść temu co miałoby się dziać dalej i do tych trzech nut doda trzy kolejne które nadal będą mu pasować- będzie miał w rękach coś czystego. Coś swojego. Coś, co wypłynęło z tego co czuł w danej chwili. Najgorsze co w tym momencie artysta mógłby zrobić- to zacząć myśleć. Przearanżowywać całość i wrzucać w nią niezliczone ilości gitarowych czy wokalnych popisów, nic nie mających wspólnego z oryginalnym motywem czy tam pomysłem. Rozmyślać czy to stylistycznie właściwe czy nie. Zastanawiać się nad tym komu się to spodoba. Takich rzeczy cynicznie napisać się po prostu nie da. <br />
<br />
Muzyka dziś to produkt. Kolejny. Są korporacje, są Excele, są inwestycje, są marketingowe akcje, są badania rynku. Żeby zostać wpuszczonym do studia trzeba najpierw udowodnić, że przyniesiona muzyka ma szansę się sprzedać w odpowiedniej ilości. Budżety, naciski, kontrakty. I miliony osób dookoła, nie wnoszących do artystycznego procesu absolutnie nic, którzy po drodze też muszą zarobić. Jaki procent z ceny płyty jaką kupuję trafia do artysty? Do jasnej cholery, to do niego powinno trafić a nie do gościa który dba o to czy płyty w sklepie na półce stoją równo! Mam w dupie czy one stoją róno, nie to decyduje o tym czy ją kupię czy nie. Ja rozumiem podstawy- studio kosztuje, przy płycie pracuje ileś tam osób, potem reklama, potem trasa, ale na boga, po drodze jest jeszcze miliard innych rączek i innych biznesów które się kręcą, umów nie mających z daną płytą NIC wspólnego. Wszystko jednak wliczone w koszt płyty. Zamiast mieć ze 2-3 strony (artysta- wytwórnia-dystrybucja)- jest ich z 10. Pośrednicy pośredników. To ich chronić miała cała ta ACTA- bynajmniej nie artystów. Całego biznesu, który wokół tego wszystkiego się kręci.<br />
<br />
Oczywiście w innych dziedzinach życia jest absolutnie tak samo. Kupujesz masło? Nie, masło to pikuś. Płacisz za opakowanie także. Ba, żeby tylko plastikowe- jakiś geniusz z marketingu (kolejna pensja) wpadł na pomysł, żeby plastikowe pudełko włożyć jeszcze w kartonowy insert. Za to też ktoś bierze pieniądze. Jest gdzieś firma klejąca te kartonowe gówna, które jak tylko weźmiesz i wyciągniesz masło z lodówki WYRZUCASZ. I które nie spełniają żadnej funkcji.Oczywiście te masła ktoś na półkach poustawiał, ktoś kto ma swojego superwajzora a ten swojego managera, który potem pisze raport do swojego szefa, czy te wszystkie masła zostały rzeczywiście tak poukładane jak trzeba, ile ich się sprzedało i czemu wzrost był nie 17% tylko 14%. I wobec niespotkanego targetu robi się kolejną akcję, nalepia się na tym kartonie jakiś napis (znów ktoś go zaprojektował, potem ktoś go nalepił) i przestawia się te masła trzy półki dalej, w inny sposób, żeby napis był widoczny. Idźcie do sklepu i spójrzcie ile kosztuje kilogram ziemniaków. A potem dowiedzcie się za ile skupuje się od rolników tenże kilogram. Skąd taka dysproporcja? Ano stąd, że trzeba wszystkim po drodze też zapłacić. I to do pewnego stopnia jest OK- problem jest wtedy, kiedy połowa jest kompletnie, ale to kompletnie niepotrzebna.<br />
<br />
O takich rzeczach jak przetargi czy dystrybucja to już w ogóle nie ma co mówić. Nie ma niczego gorszego niż publiczna kasa. Jak ktoś ma swoją, to jeszcze o nią dba. Biznesmen, mający własny interes obejrzy każdą złotówkę, każdego dolara i każde euro kilka razy zanim go wyda. Publiczne? Lekką rączką. Nikt nigdy nie wynajmie firmy która wybuduje- wynajmuje się firmę, któa wynajmie firmę, która wynajmie ludzi którzy może wybudują. Na końcu i tak podwykonawcy kasy nie zobaczą z jakiegoś tam powodu i będą musieli swoje małe biznesy pozamykać- a wiodący cały projekt gość dostanie wielomilionową premię za to, że miał tylko roczną obsuwę w terminie. Pracowałem w angielskiej służbie zdrowia, miałem do czynienia z polską służbą zdrowia od kuchni i... widok jest przearżający. Niedawno rozmawiałem z lekarzem z Peru. Mówił mi o produkcie, którego cenę od producenta znam, 10 dolarów. Ten lekarz, zeby ten produkt dostać od dystrybutora płacił 150 dolarów. 150 DOLARÓW- 15 razy więcej! Produkt przy operacjach jest tak podstawowy że bardziej być nie może! Rozbój w biały dzień- ale przecież można tak rozpisać przetarg żeby nikt inny w nim nie mógł wystartować, no nie? Jasne, ktoś powie, mówisz o jakimś Peru a tu Polska albo UK. Byście się zdziwili. Może nie 15, ale... a potem płacz wszędzie, że nie ma pieniędzy. Są. Tylko nikt o nie kurwa nie dba. Wylatują gdzie się tylko da, do pośrednika pośrednika, wydawane lekką rączką, bez żadnej, ale to żadnej odpowiedzialności ani kontroli. A my chcemy czy nie chcemy za to własnie płacimy. Wyższymi podatkami. Wyższymi składkami zdrowotnymi. Tym, że lekarze coraz mniej chętnie przepisują lekarstwa na recepty, że coraz mniej leków jest refundowanych. Wszystko to naczynia połączone. Mi wisi czy jednemu cwaniaczkowi z drugim uda się coś ugrać przez korupcję. Ale jeśli ja potem nie mogę zostać skierowany do specjalisty ze względu na oszczędności i to że lekarz pierwszego kontaktu ma jakiś budżet i targety- to coś tu jest kurwa nie tak.<br />
<br />
Wszystko dziś jest brudne. Produkty są tak produkowane, żeby zepsuły się zaraz po wygaśnięciu gwarancji. Mam taką koszulę w domu, czerwono-czarną, w kratę, jakie były popularne na poczatku lat 90-tych. Mam ją gdzieś od 1993 czy jakoś tak- i trzyma się ZAJEBIŚCIE. Prana miliard razy nie traciła koloru. Nigdzie nie jest podarta. Niezniszczalna po prostu. Nie mam ani jednego ciucha który kupiłem w roku 2000. Mamy kupować więcej i częściej. Chcemy czy nie chemy. W ciągu ostatnich trzech lat miałem dwa rowery. Kiedyś rower miałem przez lat chyba z 10. I jeździłem na nim non stop- tymi teraz jeżdżę tylko do pracy i z pracy, do tego po ulicy a nie po górach czy wertepach... Badziewie, w dodatku sprzedawane coraz drożej, bo coraz więcej osób po drodze wyciąga po jakiś procent marży rękę. <br /><br />Nic dziwnego, że rynek muzyczny to miejsce tak samo chore. Muzyka, traktowana jako produkt będzie tak samo pełna cynizmu i sztuczności. Nie będzie wychodziła z serca tylko będzie zaprojektowana, poparta badaniami i opakowana wedle wytycznych specjalistów tak, żeby kupiło ją jak najwięcej osób. Dobrze, że ciągle są tacy ludzie jak Andy Latimer. Grający na swoim instrumencie własne nuty, po swojemu. I potrafiący w tym wszystkim ciągle dotrzeć do sedna- muzyka powinna oddawać uczucia. To nie biznes, to sztuka. Można wokół sztuki robić biznes- ale nie można zrobić biznesu z niej. Jeśli kiedys wszystkie obszary życia zamienimy w biznes (a daleko nie jesteśmy) to przestaniemy istnieć. Będziemy żyć, ale przestaniemy istnieć. Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/02761224449413666558noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-428846933020600213.post-62540817065081177362013-03-21T00:50:00.002+00:002013-03-21T00:54:55.905+00:00Anathema- Closer<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="315" src="http://www.youtube.com/embed/sQZF7cinKJ8" width="420"></iframe>
<i> </i><br />
<i>Your dream world is a very scary place<br />
Your dream world is a very scary place<br />
Your dream world is a very scary place<br />
To be trapped inside<br />
To be trapped inside<br />
To be trapped inside<br />
All your life</i><br />
<br />
Anathema w swojej najmocniejszej odsłonie. Doom może i jest ponury i ciężki- ale tutaj panowie zupełnie innymi, mniej oczywistymi środkami osiągnęli coś dużo bardziej ponurego i ciężkiego. Udało im się dotrzeć do wnętrza duszy człowieka, do jego najgłebszych obaw, nadziei. Do strachu który sprawia, że się zamykamy. Do poczucia alienacji, napędzanej kompletnie sprzecznymi uczuciami wiary w swój własny indywidualizm i chęci bycia akceptowanym. Przetworzony wokoderem głos jak żadno inne narzędzie oddaje wewnętrzne osamotnienie. Narastający motyw pianina, miarowe i tylko coraz wyraźniejsze bębny i uderzenie post-rockowych gitar podkreśla moc tych uczuć. Ich głebię.<br />
<br />
<a name='more'></a><br />
<br />
To nie jest świadome. Nie zawsze. Nawet lepiej kiedy jest niezwykle rzadko tuż pod powierzchnią. Zazwyczaj tkwi zamknięte na cztery spusty w jakimś sejfie, chronione wszelkimi możliwymi systemami obronnymi.<i> </i>Gaszone każdym jednym możliwym sposobem. Symbolami, materialnymi dobrami. Racjonalizujemy albo w ogóle wyłączamy. Zastępujemy czymś innym. Inne rzeczy wysuwają się na plan pierwszy. Zajmują świadomość. Kariera. Polityczne przekonania i dyskusje. Sprawy o które walczymy. Przekonania religijne. Co ktoś powiedział albo zrobił. I co my na to. Jaka jest aktualnie cena paliwa. Na jakie wakacje pojechał sąsiad. Jak przechytrzyć konkurencję. Jak zgarnąć pod stołem odpowiednia sumkę w ramach "przetargu". Te rzeczy są tak ważne, tak nas zajmują. Potrafimy im się oddać na tyle, ze gubimy 20-30 lat za nimi goniąc. To w najlepszym przypadku. Niektórzy za nie giną. Niektórzy przypadkiem, stojąc w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej godzinie- ale inni o zgrozo świadomi tego co robią. Umieramy za kasę, za to czy bóg nazywa się Bóg, Allach czy Ciasteczkowy Potwór, za to po której stronie góry się urodziliśmy. Krzywdzimy się nawzajem, omijamy, uciekamy od siebie, bo mamy te poważniejsze sprawy na głowie. Nie mamy czasu. Dla bliskich, dla innych. Zamiast spojrzeć na horyzont wybieramy bliższy cel i na nim tylko się skupiamy. Gubiąc jakąkolwiek perspektywę. Wszystko tylko i wyłacznie dlatego, że nie potrafimy znieść pustki i braku odpowiedzi. Zastąpimy je czymkolwiek. Byle tylko były cicho. <br />
<br />
<i>You're closer<br />
You're closer<br />
You're closer<br />
To the truth</i><br />
<br />
<i><i>Within you<br />
Within you<br />
Within you<br />
Is the truth</i> </i>
<i>
</i><br />
<br />
Czasem zastanawiam się czy życie bez mechanizmów obronnych (racjonalizacji, wyparcia, projekcji, itd) to byłoby czyste szaleństwo czy może jednak ta nieuchwytna nirwana? Jak bardzo różni się obraz nas samych od obrazu rzeczywistego- i jak rozpaczliwie tego obrazu nas samych bronimy przed samymi sobą? Mamy własciwe odpowiedzi gdzieś w środku a tymczasem jesteśmy tak skonstruowani, że sami przed sobą się okłamujemy. Codziennie. W kazdej niemal minucie. Czasem przemknie jakiś dreszcz zrozumienia, coś nas poruszy bez powodu, coś nas zdławi, dotknie. Coś w środku będzie próbowało się wyrwać, uwolnić- a my naszą inteligencję tylko będziemy używać do tworzenia coraz to bardziej wyszukanych labiryntów kłamstw, tematów zastępczych i odpowiedzi. Głos jaki do nas dochodzi jest przez ten filtr przepuszczony i zniekształcony w taki sposób, że nas (podobno) chroni. Jak ten tutaj przez wokoder...Obcy. Inny. Podobno nasz. <br />
<br />
<i>I know, I know, I know you're closer</i><i><i> </i></i><br />
<i><i>I know, I know, I know you're closer</i></i><br />
<i><i><i>I know, I know, I know you're closer</i></i></i><br />
<i><i><i><i>I know, I know, I know you're closer</i></i></i></i><br />
<i><i><i><i><i>I know, I know, I know you're closer</i></i></i></i></i><br />
<i><i><i><i><i><i>I know, I know, I know you're closer</i></i></i></i></i></i><br />
<i><i><i><i><i><i> </i> </i> </i> </i> </i></i>
<br />
Czasem się zastanawiam czy kultura Zachodu nas nie uśrednia. Mamy mozliwości rozwoju na wielu polach, poza jednym. Tym być moze najważniejszym. Tracimy kontakt z uczuciami, odcinamy niemal głowę od reszty ciała i w niej tak naprawdę spędzamy tych kilkadziesiąt lat jakie mamy. Wszystko wiemy albo rozumiemy- ale niewiele czujemy. Prawie nic. Jasne, raz jest smutno, raz jest wesoło, raz żal, raz wkurwienie- ale wszystko powierzchowne. Kilka razy w życiu, przy wydarzeniach najmocniejszych z możliwych zdarzy się poczuć coś więcej, coś niewytłumaczalnego, coś większego i... jak najszybciej od tego uciekamy. Wytłumaczymy szokiem albo adrenaliną. Nawet w kontakcie z Absolutem, ci którzy w niego wierzą i opowiadają się za jakąś religią uciekają się do tych samych metod- słów, budynków, obrazów, symboli. Nie pozwalamy sobie na to żeby naprawdę czuć i nie przepuścić tego przez intelektualne filtry. Tylko rozumiemy. Wiemy. Ktoś powiedział i napisał. Obiecał. Dał. Czujemy to co napisano że mamy czuć. Racjonalizujemy to co czujemy. Oceniamy. Przetwarzamy. Cały czas. A głos jest coraz bardziej zniekształcony. Poczuć znaczyłoby stracić kontrolę. Więc ze strachu, podświadomie trzymamy samych siebie za gardło. Nasze ego boi się prawdy. <br />
<br />
<i>Kiedyś pewien człowiek powiedział: "Patrz, wszyscy wokół umierają oprócz mnie!". Dziś już od dawna nie żyje. </i>(<b>Kodo Sawaki)</b>Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/02761224449413666558noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-428846933020600213.post-47694297449758414912013-03-14T01:50:00.001+00:002013-03-14T01:52:01.260+00:00Pearl Jam- Rearviewmirror<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="315" src="http://www.youtube.com/embed/ZQ0PfwtwRtI" width="420"></iframe>
Ed Vedder to jeden z najbardziej ekspresyjnych wokalistów w historii muzyki rockowej. Nawet kiedy zdaje się krzyczeć niczym zranione zwierzę, jest w tym wszystkim jakaś niesamowita kontrola, jego głos góruje nad wszystkim, wydaje się zawierać niespotykaną mieszankę przeżywania wszystkiego tu i teraz oraz wielkiego dystansu, perspektywy. Nie ma tu nic przypadkowego. Każde słowo, każdy zaśpiew, każda improwizacja zdaje się do czegoś prowadzić i każde opowiedziane uczucie nie jest kaprysem a dokładną, świadomą analizą sytuacji i przeżyć. Ed Vedder za każdym praktycznie razem zdaje się wiedzieć dokładnie co chce przekazać- i potrafi to zrobić barwą głosu, melodią i właśnie ekspresją. <br />
<br />
<a name='more'></a>Ta świadomość to chyba klucz. Uczucia nie pojawiają się w utworach Pearl Jam z przypadku. Nic nie jest banalne i oczywiste. Nigdy nie ma w tym uproszczenia, nie ma pójscia po łebkach. Vedder każdą opisywaną sytuację analizuje wserz i wzdłuż i dzieli się wnioskami- ale po tej analizie porzuca dystans i te uczucia o których w końcu decyduje się opowiedzieć przekazuje całym sobą. A wszystko na tle świetnego podkładu muzycznego. Bo Pearl Jam to przecież nie sam Vedder. Tych kilku gości to prawdziwy zespół, który przetrwał szał na punkcie Seattle i zrobił wszystko żeby zamiast popularności wybrać artystyczną niezależność. Pewnie dzięki temu ciągle z nami są. Pewnie gdyby nagrali Ten II i Ten III i pojechali w kilka długich tras już dawno by się rozpadli a kilku muzyków już dawno mogłoby grać jam session z Hendrixami, Morrisonami i innymi Bonhamami. Zauważyli niebezpieczeństwo i zmienili ścieżkę. Zostawili listy przebojów i tanią popularność w tylnim lusterku.<br />
<br />
Generalnie jestem beznadziejny jesli chodzi o pożegnania. Nie potrafię. Nie chcę. Zwłaszcza jesli nie mam na takowe wpływu, jeśli są spowodowane czymś zewnętrznym. Zwłaszcza jeśli osoba z którą mam się żegnać wiele dla mnie znaczy bądź wiele jej zawdzięczam. Do dziś mam wyrzuty sumienia, że właściwie ze wszystkimi moimi terapeutkami rozstałem się jakoś tak... bez pożegnania właśnie. Co powiedzieć osobie, która na tyle zmienia Twoje życie, że je właściwie ratuje? Dziękuję? Na razie? No właśnie pewnie to szczere "dziękuję" by wystarczyło a nawet było czymś dużym- a jednak coś sprawiało że było to za każdym razem zbyt trudne. Sama idea że coś się kończy i ze nie mam na to wpływu była nie do zaakceptowania. Więc... kończyłem tuż wcześniej. Na moich zasadach. Niby.<br />
<br />
Bo jest ta druga grupa pożegnań. Pożegnania z naszej inicjatywy. Decyzje o odejściu. Pamiętam jak kilka lat temu dusiłem się w pracy, w której spędziłem kilka lat. Nie czułem się doceniany, nie czułem się szanowany w takim stopniu na jaki uważałem że zasługiwałem i... w pewnym momencie strach, jakże przecież oczywisty i naturalny przegrał. Jednego dnia poszedłem do biura i podałem kartkę papieru z wypowiedzeniem. Minął miesiąc i byłem wolny i... był to jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu. Nie miałem nic nagranego w zamian. Po prostu wiedziałem, że musze to skończyć- i skończyłem. W ciemno. Ulga, kiedy gromadzone przez miesiące uczucia mogły w końcu puścić... niewyobrażalna. Takie pożegnania zacząłem lubić. Kochać wręcz. Pierwszy raz coś zmienić było wyjątkowo ciężko. Rutyna to cholernie bezpieczna rzecz. Nic nie grozi. Zmiana to ryzyko. Nienawidziłem zmian. Dziś... dziś nadal zdarza mi się ich obawiać, ale ten pierwszy raz był ewidentnie najtrudniejszy. Uczucie towarzyszące tej zmianie, ten coraz bardziej znikający punkt w tylnim lusterku to nagły zastrzyk energii i... perspektywy. W rutynie jest bezpiecznie, ale niekoniecznie dobrze. Dusimy się, kisimy niemal w tych samych uczuciach, oparach tych samych myśli, wniosków. Kręcimy się w kółko. Moment zmiany to moment na zaczerpnięcie oddechu i świeże powietrze. Nagle zaczynamy na wszystko patrzeć na trzeźwo, otoczeni innymi bodźcami. Klarownie. Nagle widzimy czego nam brakowało, co było złe a co dobre. <br />
<br />
Kiedyś się takich zmian panicznie bałem, dziś je celebruję. Jeśli dochodzi do sytuacji w której coś rzucam- chłonę całym sobą wszystkie towarzyszące temu uczucia. Bo taki moment jest kluczowy- jeśli przeżyty świadomie, pozwala na niesamowicie głębokie obserwacje i analizy. Wytrącony z bezpiecznej stagnacji umysł zaczyna odczuwać ulgę, czasem euforię. To, co uwierało nagle widoczne jest jak na dłoni.<br />
<br />
Z wielu rzeczy w życiu zrezygnowałem i od wielu odszedłem. Żeby daleko nie szukać- jestem przecież za granicą. Oczywiście dziś rozegrałbym wiele rzeczy zupełnie inaczej niż te 12 lat temu, dziś jestem innym człowiekiem, ale wtedy... inaczej się nie dało, inaczej nie potrafiłem. Wyrwanie się z tego kontekstu daje wielką perspektywę. Nagle dookoła są ludzie zachowujący się inaczej. Nie lepiej albo gorzej- ale inaczej. To "inaczej", kiedy świadomie zauważone otwiera oczy. Bo skoro są dwie opcje- moze być i trzecia. I czwarta. I kolejne. Świat przestaje być czarno biały a zaczyna być dużo bardziej kolorowy. Nawet jeśli w większości są to tylko różne odcienie szarości- to ciągle według mnie warto. Nieraz w dyskusjach wszelkich rozbawiał mnie niemal do łez na przykład argument "ale narzekanie, to takie polskie". Zwłaszcza kiedy wychodził od osoby, która poza granicami Polski spędziła może kilkanaście dni na jakichś wakacjach. Skąd Ty możesz wiedzieć co jest a co nie jest polskie, skoro widzisz to wszystko tylko od wewnątrz i tylko przez ten sam ciągle pryzmat? Polskie jest coś innego- mylenie krytyki, zwłaszcza konstruktywnej z narzekaniem. Konstruktywna krytyka to coś merytorycznego. Trzeba się zastanowić, zrewidować poglądy. Uświadomić sobie to czy tamto. Dużo łatwiej jest operować symbolami. Czarny albo czerwony. PiS albo PO. Prawo albo lewo. Patriota albo zdrajca. Demagogia i populizm. Argument logiczny? Lepiej zaatakować rozmówcę. Nie wiem tylko czemu określenie "takie polskie" miałoby być czymś pejoratywnym, ale zostawmy tę dygresję dygresji na boku. My doskonale wiemy że to nie krytyka tylko narzekanie. Wiemy nawet czym spowodowane. Słyszymy argument i dopowiadamy sobie resztę. Calutką historię. Znamy powody, motywy. TO jest nasza cecha, to jest "polskie". Dopowiadanie sobie historii po to, żeby zdyskredytować rozmówcę. Przeciwnika. Współpracownika. Sąsiada. Niech tylko ktoś zrobi coś mniej typowego, mniej przewidywalnego. Jakże rozpaczliwie będziemy szukać powodów i motywów, żeby tylko wszystko wróciło do naszej normy. Mamy bowiem swoją wizję tego co jak działa i już. Raz wybrana, ma pasować. Nie ważne czy rzeczywiście pasuje- ma pasować. Koniec. Mamy też swoją hierarchię i nasz własny piedestał, podparty na jakimś obranym symbolu. Ktoś zrobi albo powie coś nie pasującego- stworzy się cała historię, która obroni ten nasz cały obraz. On jest nadrzędny. On ma się nie zmienić. Kisimy się dalej. Kręcimy w kółko. <br />
<br />
Moment w którym nasza rzeczywistość znika za horyzontem jest szansą. Nowy start. Nowe rozdanie. Nowy świat. Możemy się odrodzić i na nowo uśmiechnąć. Nabrać energii, zauważyć nowe pokłady motywacji. Sprostać nowym wyzwaniom i postawić nowe cele. Im dalej na horyzoncie tym śmieszniejsze stare problemy się wydają. Ludzie, którzy wcześniej wydawali się zachodzić za skórę nagle są mali i śmieszni. Oni nadal się kiszą tam gdzie się kisili. My ruszyliśmy dalej. Na naszych zasadach i warunkach. <br />
Nie każdy wybór jest dobry- ale nie ma nic gorszego niż ich nie dokonywanie. Zresztą- niedokonanie wyboru jest samo w sobie wyborem... tylko nie ma w tym grama odpowiedzialności za samego siebie. Rzeczy "się dzieją". Po prostu. Podejmujac decyzję ryzykujemy- bo będzie tylko jeden winny. My sami. I często jest to cena jakiej nie jesteśmy gotowi zapłacić, przyzwyczajeni do tego ze to zawsze ktoś inny nam przeszkadzał, zawadzał, wstrzymywał.<br />
<br />
Widok czegoś w tylnim lusterku, oddalającego się coraz sybciej i szybciej i stającego się coraz mniejszym jest piękny z jednej prostej przyczyny. On automatycznie oznacza, że poruszamy się do przodu. Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/02761224449413666558noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-428846933020600213.post-65542546321670351732013-03-07T00:56:00.000+00:002017-07-02T01:49:53.211+01:00Marillion- Ocean Cloud<br />
<iframe width="560" height="315" src="https://www.youtube.com/embed/Qx5dzaYrcoQ" frameborder="0"></iframe><br />
Szósta minuta tego utworu to jedne z najlepszych nut jakie znam. Mocny, niemal metalowy w swojej konstrukcji riff i Hogarth, w końcu nie smęcący tylko na pełnej parze i z ogromna siłą wyśpiewujący jakże przejmujące wyznanie. Kilka linijek mówiących właściwie wszystko. <br />
<i><br /></i>
<i>Only me and the sea<br />
We will do as we please</i><br />
<br />
Dwie linijki tekstu i melodia wspaniale akcentujące przepiękny refren. Tuż wcześniej cudowne solo Rothery'ego, w którym słychać więcej Gilmoura niż w połowie Gilmourów. I te słowa, które wwiercają się zawsze we mnie do absolutnie ostatniej komórki. Trafiają w sam środek tego kim jestem, jaki jestem i co czuję. Mógłbym napisać dziesięć książek i nie oddałbym tego lepiej niż te dwa wersy. <br />
<i></i><br />
<a name='more'></a>W moim przypadku nie chodzi o morze. U mnie są to góry, ale uczucia... Tak mocne i do tego stopnia idealnie oddane, że nie jestem w stanie tego fragmentu wysłuchać bez jakiegoś wewnętrznego wzburzenia, zdziwiony że ktoś inny może to tak doskonale celnie rozumieć- może nawet lepiej ode mnie samego. A przecież Hogarth nie śpiewa o sobie samym, ten utwór jest zainspirowany historią zupełnie innego człowieka. Jak wiele empatii jest potrzebne, żeby tak celnie oddać czyjąś historię? Złapać istotne fragmenty i je zaakcentować tak, że nie pozostawiają żadnych wątpliwości, zwłaszcza "wtajemniczonym". Ten tekst nawet nie próbuje być skierowany do wszystkich- tylko do tych którzy będą wiedzieli o czym jest, co mówi. Mówi przecież o uczuciach wcale nie uniwersalnych. A na pewno nie dla wszystkich...<br />
<br />
W górach czuję się żywy. Jestem daleko od tego wszystkiego co mnie mierzi w miejscu w którym liczy się każdy jeden oddech, każdy jeden krok, ruch. Wiem, że są zagrożenia, a jednak czuję się bezpieczniej niż w mieście między ludźmi. Nawet bedąc samemu albo z towarzyszem, myślącym i czującym tak samo. Może nawet zwłaszcza wtedy. Każda jedna minuta pobytu tam warta jest kilku dniom gdzieś indziej. Nigdzie indziej nie wyostrzają się zmysły tak bardzo. Nasłuchuję. Rozglądam się. Decyduję się na krok. Wykonuję go. Słyszę swój własny oddech i szum wiatru. Spadajacy kamyczek gdzieś w żlebie obok. Kolor światła. Wiatr- kierunek, temperatura. Słońce. Chmury. Wszystko zarejestrowane, wszystko odebrane. Nic nie jest zbędne, każdy jeden zmysł wytężony. Wszystko zależy ode mnie. Natura, tak wielka i potężna, mogąca zniszczyć w ciągu sekundy wydaje się być okiełznana, jeśli tylko potraktuje się ją z szacunkiem. Bez brawury, bez sztucznego bohaterstwa, bez udawania czegokolwiek. Wręcz pozwala na więcej, uśmiecha się. Zaprasza. Po prostu jest. I pozwala odkryć siebie. <br />
<br />
W mieście, między ludźmi wyłączam zmysły. Mogę patrzeć dookoła tak samo uważnie- ale to boli. Za dużo widzę. Krzywdy, bólu, strachu. Pustki. W dodatku nie czuję że pasuję do tego otoczenia, że wcześniej czy później zostanę zdemaskowany jako słabe ogniwo, które będzie można złamać i wykorzystać. Bo zawsze ktoś do tego chętny się znajdzie. Zarobi więcej, dostanie awans, zabierze coś. Zawsze się znajdzie jakiś interes, który można zrobić naszym kosztem. Mówi się, że ludzie chodzą w góry po adrenalinę. Przynajmniej w moim przypadku jest to kompletna bzdura. Nie żebym się nie bał w górach- o nie. Boję się. Nawet bardzo. Ale strach jest realny. Reczywisty. Usprawiedliwiony. Mogę spaść. Może się pogoda zmienić. Mogę zginąć. Ciągle jednak rozumiem czemu i jak. Między ludźmi nie wiem co się dzieje. Nie wiem czemu ktoś chce mi coś zabrać, skoro ja i tak tak mało mam. Nie wiem czemu chce mi udowodnić że jest lepszy, większy albo ważniejszy- zwłaszcza że jest dokładnie taki sam jak ja. Nie jestem na czasie, nie jestem w zgodzie z żadną modą, chodzę własnymi ścieżkami i... coraz bardziej odstaję. Niby taki sam a zupełnie inny. Więc wyłączm zmysły. Staram się nie słuchać kłamstw. Nie widzieć iluzji. Zostawić na tyle wszystkiego żeby funkcjonować- ale niewiele więcej. Nawet nie próbuję tego rozumieć, bo wnioski przerażają.<br />
<br />
Trafiam na ścieżkę wiodącą do zbocza góry i po kolei włącza się wszystko przez tak długi czas uśpione. Zmysły. Uczucia. Świadomość. Tego co mnie otacza, co się dzieje. Tego, że jestem. Tu i teraz. Nie ma jutra, nie ma wydumanych obowiązków, nie ma bezsensownych gierek i intryg. Są rzeczy tylko i wyłącznie istotne. Wejście a potem stanięcie na szczycie, ten moment w którym można się rozejrzeć. Ta duma. Ten podziw dla samego siebie. To zachłyśnięcie się wolnością. Tak realną i prawdziwą. Ten zastrzyk rzeczywistości. Ten uśmiech na twarzy kompletnie bez powodu. Szczęście. Zachwyt. Euforia. Rezczy które powinniśmy i moglibyśmy czuć codziennie, ale z jakiegoś powodu wybraliśmy pościg za czymś innym. Niestety, nikt nigdy nie wtajemniczył mnie ani w reguły tego wyścigu ani w to co można niby wygrać. A tu wiem, widzę i czuję się zwycięzcą. Nad jedynym tak naprawdę istotnym przeciwnikiem- samym sobą. <br />
<br />
Potrafię za nimi bardzo tęsknić. Granaty, Teida, Snowdon, Guajara... w tylu miejscach już zostawiłem swoje serce i część siebie a tyle ich jeszcze czeka, jeszcze są ciągle przede mną... i te same wszędzie uczucia, wywołane coraz to piękniejszymi widokami. I siłą większą niż cokolwiek innego, czego doświadczyłem. Ludzie chodzą do kościołów szukając sensu. Okradają się nawzajem, w pieniądzach szukając celu. Psychotropami leczą swoje bóle, uciszają się karierą, pozycją. Ja idę w góry. Spotkać jedną z nielicznych osób, której ufam. Siebie. I w tym jednym , jedynym miejscu nie czuję się bynajmniej samotny. Wręcz przeciwnie. Mam cały świat u stóp. Wszystko, czego możnaby potrzebować. Powietrze, którym oddycham tak głęboko, że jestem świadomy każdego jednego wdechu. Słyszę go i czuję, pełniejszy niż gdziekolwiek indziej. Każdy jeden dotyk skały, kiedy ręce szukają oparcia- tak wyraźny, tak świadomy, tak dokładnie zarejestrowany. Nic nie jest zbędne. Po to przecież mamy zmysły, prawda? Żeby czuć?<br />
<br />
<i>So the sea is my wife and a sweet Ocean Cloud is a mistress I'm allowed<br />
I've seen too much of life<br />
So the sea is my wife<br />
And the sweet ocean clouds will look down on my bones tonight.</i><br />
<br />
Niewiele wiem. Im starszy się staję tym mniej, mam wrażenie. Wydawało mi się, że z wiekiem zrozumiem więcej- a rozumiem mniej. Co najwyżej umiem się lepiej maskować. Dokonywać kompromisów. Ale wiele czuję. Czasem ciężko jest zrozumieć te uczucia, ułożyć je w logiczną całość, opisać. Jednak są na tyle mocne i rzeczywiste, że żadna ich klasyfikacja nie jest potrzebna. Ich obecność jest nagrodą samą w sobie. W tym jednym miejscu, w obecności żywiołu potrafię się poczuć naprawdę wolny. Spokojny, pogodzony ze sobą i otaczającą mnie rzeczywistością. Ja i żywioł. Proste zasady. Proste reguły. Zero kłamstw. Tylko wzajemny szacunek i akceptacja rzeczy takimi, jakie są. W moim słowniku to jest definicja szczęścia.Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/02761224449413666558noreply@blogger.com4tag:blogger.com,1999:blog-428846933020600213.post-17216027664961989072013-03-03T00:07:00.001+00:002013-03-03T00:08:18.089+00:00Deep Purple- Sometimes I Feel Like Screaming<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="315" src="http://www.youtube.com/embed/6wIKXRdETec" width="420"></iframe>
Deep Purple mają na koncie sporo popełnionej klasyki. Większość w odległych już czasach- ale raz na jakiś czas panowie nagrywają coś takiego jak ten utwór tutaj, który w ciągu kilku dni wchodzi z podniesioną głową między te wszystkie Czajldintajmy, Smołkondełotery i tym podobne Hajłej Stary. Bzdurne twierdzenie, że dobra muzyka powstawała tylko te 30 lat temu jest ciągle żywe- ale chyba nawet potrafię je zrozumieć. Dużo łatwiej jest obwołać klasyką coś, co nią już jest. To inni ryzykowali, pisząc czy krzycząc peany w momencie kiedy płyta czy utwór były wydawane. Ba, niektórzy odważyli się nawet krytykować- śmieszni, nie? Jak można było skrytykować Noc w Operze czy Ciemną Stronę Księżyca kiedy wychodziły? Ano tak samo jak można 30 lat później stwierdzić, że dziś już nic dobrego się nie nagrywa. Dokładnie tak samo.<br />
<br />
<a name='more'></a>Można po kolei wymieniać co jest genialnego w tym utworze. Przepiękna melodia zwrotki, mocny refren, cudowny motyw gitary i solo na końcu które trwa minut trzy a powinno trwać trzydzieści trzy. Części oddanych fanów zespołu starczyło kilka przesłuchań w sumie dość przeciętnej płyty Purpendicular, żeby z tego kawłka zrobić jeden z faworytów w całym katalogu zespołu. Nie wszyscy inni jednak podłapali. Jasne, połowa ludzi mówiących że dobra muzyka to tylko kiedyś to typowi niedzielni słuchacze, ludzie którzy mają kilka Greatest Hitsów w domu i nie słyszeli nic nowego od czasu rozpadu New Kids on the Block. Ale jest spora grupa ludzi, którzy z muzyką mają dużo więcej do czynienia a jednak tego typu generalizacje ciągle mają rację bytu.<br />
<br />
Strasznie łatwo jest się zaangażować w zdanie i opinię, która ma ogólne poparcie. Twierdzenie że Machine Head to płyta wielka to coś jak twierdzenie, że palenie szkodzi. Gratulujemy, Sherlocku, w przyszłym tygodniu opowiedz nam o pressingu Barcelony. Chwalić płytę, na którą spadło miliard peanów od czasu jej wydania jest niezwykle łatwo. Wchodzimy wręcz w obszar banałów i komunałów. Oczywiście, można klasykę pochwalić ciekawie i mieć na jej temat ciekawe przemyślenia albo analizy- ale generalnie takie odkrywanie Ameryki w dzisiejszych czasach jest niezwykle, niezwykle łatwe. Nowe płyty mają pod tym względem przerąbane. Nikt ich jeszcze nie pochwalił. Albo prawie nikt. Nikt nie wyniósł na ołtarze. Napisać o nowym krążku, że dorownuje czemuś starszemu, ogólnie wielbionemu- albo że nawet to przebija- to jest ryzyko. Im wcześniej taka opinia wyrażona- tym większe. . <br />
<br />
Oczywiście absolutnym papierkiem lakmusowym każdej recenzji jest nie to, co recenzent myśli o danej płycie czy utworze ale jak swoje zdanie argumentuje. Niezmiernie rzadko zdarza mi się przeczytać recenzję, która zmusza mnie do zrewidowania mojego własnego poglądu, do odsłuchania albo obejrzenia czegoś jeszcze raz, tylko z innym nastawieniem. A takie uwielbiam najbardziej. Opinie z którymi się nie zgadzam, ale które zmuszają mnie do myślenia. To zresztą idzie dużo głębiej- to samo mam w rozmowie na jakikolwiek temat. Dochodzi do tego, że zdarza mi się w dyskusji prowokować rozmówcę po to tylko żeby usłyszeć kontrargument. Taki, który sprawi że przemyślę wszystko raz jeszcze. Taki, którego jeszcze być moze nie słyszałem. Ja mam swoje opinie na wiele tematów, większość tematów. Jasne, określone- ale żadna nie jest dogmatem. Nie wierzę w dogmaty i prawdy objawione. Wierzę w rzeczy które czuję, ale też w to że mogłem coś przegapić, przeoczyć. Mogę widzieć tylko jedną stronę danego problemu i kompletnie być ślepym na drugą. Zawsze w dyskusji ostro bronię swojego zdania- ale głównie po to żeby usłyszeć zdanie strony przeciwnej. Tam może być jedno, jedyne sformułowanie które mnie wzbogaci i wtedy dla mnie cała rzecz miała sens i była potrzebna. Kiedyś jej użyję. Dołączę do swojej filozofii życia, wzbogaci mnie ona. Niestety, lata prowadzenia dyskusji nauczyły mnie jednej, dość smutnej rzeczy. Wiele osób mówi że wierzy w coś, uważa że jest tak czy inaczej- ale mało kto potrafi to wytłumaczyć. Mało kto jest w stanie powiedzieć co sprawia, że czują tak a nie inaczej. Co podoba im się w tym konkretnym utworze i co generalnie cenią w muzyce. Czemu mają takie a nie inne zdanie. Skąd wzięły się ich opinie. Zaczynając od takich właśnie trywialnych tematów jak muzyka a kończąc na religii czy polityce. Może nawet zwłaszcza na nich. Im bardziej będziesz dociekał- tym bardziej defensywna będzie pozycja oponenta. Jakiekolwiek pytania odbierane są jako atak, inkwizycja. A przecież to tylko pytania. Bardzo łatwo zauważyć, kiedy rozmówca nie ma żadnego argumentu- zaczyna atakować ciebie. Absolutnie piękna jest wtedy projekcja, kiedy pytania albo wątpliwości wyrażone głośno nagle same podobno stają się atakiem. Obrażone uczucia religijne, poczucie zagrożenia wobec logicznych argumentów przeciwnika- to jest wszystko ta sama bajka. Uciekanie z rogu, w który samemu się zapędziło powtarzaniem komunałów które powtarzał ktoś inny. Może to byli znajomi, może rodzice, może rodacy... Powtarzali je i powtarzali tak długo, aż stały się nasze. Wątpliwości i pytania są odbierane wtedy jako próba burzenia status quo. Na palcach dwóch rąk zliczyłbym osoby które znam, które mają zupełnie inne poglądy na życie niż ja- ale rozmowy z którymi są inspirujące i ciekawe. Bo te osoby wiedzą skąd się ich opinie wzięły i potrafią się tym podzielić. Oczywiście, każdy może sobie mieć opinie jakie tylko chce i mieć je skąd
tylko chce. Mnie nic do tego. Jest tylko jeden problem. Ci ludzie
później idą do urn wyborczych i pośrednio decydują o mojej przyszłości.
Ci ludzie tworzą komitety, grupy, partie czy związki, które w większym
bądź mniejszym stopniu mogą ograniczać moje własne wybory. <br />
<br />
Powtarzanie opinii za innymi to najłatwiejsza rzecz pod słońcem. To jest też rzecz bezpieczna. Nikt z boku jej nie wyśmieje, nikt z jej powodu nie odrzuci. Podświadomie wmówimy sobie calutką historię i powody dla których wierzymy w coś albo lubimy coś, nad czym nigdy dłużej się nie zastanowiliśmy. Ilu w Polsce jest katolików? Ilu naprawdę przeczytało Biblię? Wszystko na ten temat. Najstraszniejsze jest to, że jest wiele osób świadomych tego mechanizmu- i wiele z tych osób go używa do zdobycia władzy. Niezwykle skutecznie. To już dawno zostało przebadane i udowodnione, że dużo bardziej liczy się nie to co się mówi- a to jak się mówi. Odbieramy nie logiczne argumenty, nie prawdę zawartą w czyichś słowach a całą otoczkę- a potem dopowiadamy sobie podświadomie resztę. I w imię tej domówionej sobie reszty nie dość że żyjemy- to potrafimy nawet w jej imię zabijać. Nie wiedząc nawet kurwa czemu. <br />
<br />
Nic tylko krzyczeć... Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/02761224449413666558noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-428846933020600213.post-89589043916454532142013-02-28T01:14:00.002+00:002017-07-02T01:53:40.747+01:00Dream Theater- Space-Dye Vest<iframe width="560" height="315" src="https://www.youtube.com/embed/qHz-JqYRSu8" frameborder="0" allowfullscreen></iframe>
<br />
Dream Theater raczej słyną z technicznych popisów. Bombastycznego stylu. Patosu. Jedną z absolutnie ostatnich rzeczy jakie im można przypisać to "robienie klimatu" prostymi środkami. A jednak zdarzają się wyjątki. Starczyło im raz sięgnąć po inny arsenał- i nagrali arcydzieło. Pewnie gdyby nie Kevin Moore i jego rychłe odejście z zespołu tego utworu by nie było. Ale jest. Bez wyjącego LaBrie, bez solo na gitarze zawierającego milion i dwie nuty. Bez przejść na perkusji tak skomplikowanych, że kod enigmy byłby przy tym dziecinadą. Kilka nut, ułożonych w sposób tak przejmujący i bolesny, że mówią same za siebie. Aranżacja nie jest sztuką dla sztuki- raczej środkiem mającym na celu uwypuklić najwazniejsze fragmenty, dodać ekspresji. Tu jest ciężko. Jest gęsto. Przytłaczająco. Ale spod tego ciężaru, spod tego mroku wyłania się coś nieziemsko pięknego. Tych kilka nut pianina. Ta melodia. Te słowa.<br />
<i><br /></i>
<i>And I'll smile and I'll learn to pretend<br />
And I'll never be open again<br />
And I'll have no more dreams to defend<br />
And I'll never be open again </i><br />
<i></i><br />
<a name='more'></a>Każdy z nas rodzi się czysty. Biała kartka. Potem karmieni jesteśmy ideałami, życie jest proste i piękne, aż wchodzimy w świat dorosłych- świat intryg, konwenansów, udawania, fałszu, niejasnych<i> </i>motywów, hipokryzji. Pierwsze z nim zetknęcie zazwyczaj mocno boli. Niektórzy uczą się szybko. Raz dwa orientują się, że trzeba grać wedle reguł gry już ustalonych. O ideałach z przeszłości zapominają. Wyrzuca się je, jako coś zabawnego. Dziecinnego. Nie dziecięcego- dziecinnego. Inni uczą się wolniej. Transformacja boli. Być może nigdy nie dokonuje się do końca. Zostaje gdzieś w środku ten głos, ten promyk, ta mała wiara w coś kiedyś obiecanego- skrzętnie jednak ukrywana przed innymi. Na zewnątrz grają jak inni. Jest jeszcze jedna grupa. Tacy, którzy nie są w stanie się tego wszystkiego nauczyć. Znacie ich. Dziwni, zdystansowani, nigdy do końca nie pasują. Będą uciekać, nigdy nie wiadomo co sprawi że nagle zaczną po raz kolejny biec w przeciwnym kierunku. Ich zachowanie może być zupełnie niezrozumiałe. Czasem porywczy, czasem nad wyraz spokojni. Czasem wyjątkowo optymistyczni, by dosłownie w kilka chwil zjechać po równi pochyłej w dół, dotknięci jakimś jednym, wydawałoby się małym niepowodzeniem. Idealiści. Chorzy, zabawni, śmieszni i niepoprawni. Depresja to ich najlepszy przyjaciel. W końcu przecież żyją w świecie którego nie rozumieją. <br />
<br />
Nie żeby świat rozumiał ich. Depresja to jest przecież coś, co się czuje raz na kilka dni, wstając lewą nogą z łóżka. Do nikogo nigdy nie dociera, że tak można się czuć codziennie przez kilka lat- z małymi epizodami na kontrastujące okresy kompletnie bezpodtsawnego hiperoptymizmu. Zachowują się dziwnie, więc wszyscy po kolei się odsuwają, reagując tak jak potrafią- śmiechem, strachem, zdziwniem, brakiem akceptacji. Już niskie poczucie własnej wartości leci na łeb na szyję, choć wydawałoby się, że dół skali już został dawno osiągnięty. Ileż to razy zdarza się po tragicznym samobójstwie usłyszeć "kurcze, czemu nic nie powiedział?". Nie mógł powiedzieć. Nie wiedział nawet co mu jest. Czuł się jak trędowaty. Czuł, że jeśli otworzy usta, niemal zarazi innych. Depresja to milczenie i cierpienie w samotności. Tymczasem ludzie jeśli czegoś nie wiedzą- muszą sobie dopowiedzieć. I nagle ta milcząca osoba jest jakaś dziwna. Nagle lepiej być od takiej osoby dalej, odepchnąć ją. Nagle inni wiedzą lepiej co kieruje tą osobą niż ona sama. Nie rozumieją tego co robi, czemu zachowuje się nieszablonowo i inaczej- więc niczym stado wróbli zadziobują tego jednego ze złamanym skrzydłem. <br />
<br />
Świat wydaje się czarny i ponury. Niezrozumiały. Wierzymy w ideały w które nikt inny prawie nie wierzy. Czujemy się samotni, odtrąceni przez świat w którym liczą się zupełnie inne wartości. Potrzeba naprawdę ogromnej siły, żeby się z tego wyrwać. Jeszcze więcej, żeby zaakceptować rzeczy takimi jakie są. Dopiero wtedy można zastanowić się co dalej. Bo jest jedna rzecz jaką możemy zrobić. Nie musimy się uczyć udawać, nie musimy oddawać snów i marzeń. Jest wiele różnych narzędzi którymi możemy sobie pomóc w odzyskaniu czegoś, czego nie mamy- wiary w siebie. Szacunku dla siebie. Wcześniej nienawidzimy się za ten idealizm. Uważamy nawet, że to najgorsza rzecz jaka nam się mogłą przydarzyć. Widzę za dużo, rozumiem za dużo. I nie potrafię okłamać samego siebie i pójść z innymi w tę samą stronę. Dopiero kiedy go zaakceptujemy, okazuje się, że nie jesteśmy tak zupełnie sami jak nam się wydawało. Że ani my ani świat nie jest czarno-biały. Że w przeszłości z tłumu uśmiechniętych osób wyławialiśmy tę jedną skrzywioną. Że głośno wymówiona tęsknota, która miała być tak żałosna nagle spotyka się z może i cichym- ale jednak uznaniem i przytaknięciem. Otwieramy ze strachu kompletnie zamknięte oczy i nagle rozglądamy się dookoła- i nie jest już tak czarno jak było. Z każdym kolejnym spojrzeniem nabieramy sił. Pojawia się deficytowa wczesniej perspektywa. Nagle zaczynamy rozumieć czego się baliśmy, co nam przeszkadzało, co sprawiało że uciekaliśmy do swojej skorupy. Ten moment pozwala nam odnieść największe zwycięstwo. Uczymy się akceptować kim i jacy jesteśmy. I tego bronić. Bo nagle odkrywamy że jest co bronić. <br />
<br />
<br />
To od nas zależy czy się poddamy czy nie. Od nikogo innego. Nie musimy ukrywać naszych snów, nie musimy się ich wyrzekać. Nie musimy się zamykać. Możemy być sobą. Ryzyko? Nie ma ryzyka. Jeśli ktoś tego nie docenia- rozliczmy się z tą osobą. To ona jest problemem, nie my. My przecież tylko jesteśmy. To ona ma obiekcje. Niech ma obiekcje gdzieś indziej. Nie ma że wypada. Nie ma że "ale co ludzie pomyślą?". Jeśli przeszliśmy przez najczarniejszy okres- nigdy, przenigdy nie będziemy do niego chcieli wrócić. Nie ma nic piękniejszego niż być w zgodzie z samym sobą. Jakaś osoba sprawia, że się źle czujemy, że się na nowo zamykamy i cofamy? Spróbować to naprawić. Nawet na kilka sposobów. Nie da się? Jest toksycznie bez względu na to co zrobimy, nawet jeśli nie rozumiemy czemu? Odciąć się. Zupełnie. Dalej będziesz dziwakiem, tak jak w czasach depresji- ale tym razem z wyboru i świadomie. Ta osoba oczywiście musi sobie z danym faktem jakoś poradzić- i sobie doskonale poradzi. Zaprzeczenie, projekcja- lista narzędzi jej dostępnych jest długa. Możemy mieć tysiące wątpliwości, zawsze tak naprawdę je będziemy mieć- ale jeśli minie kilka tygodni a nam bez tej osoby jest lepiej... to znaczy że wybór był dobry. Jeśli nie, jeśli nadal mamy obiekcje czy aby przypadkiem nie przesadziliśmy- możemy spróbować wyjaśnić i naprawić. Też przecież mamy prawo się mylić. Nie musimy być idealni, doskonali, nieomylni. Ale bądźmy świadomi tego co czujemy. Wtedy decyzje jakie podejmiemy będą właściwe. Bez względu na padające dookoła oceny. Z każdą jedną taką decyzją będziemy silniejsi. Nauczymy się pielęgnować w sobie coś, co kiedyś wydawało się najgorszą rzeczą jaka kiedykolwiek nam się przydarzyła. Bronić tego. Pozostaniemy wrażliwi i otwarci. Postawimy się światu i wygramy. Nagle zresztą ze zdziwieniem możemy odkryć, że jest jego część która nam sprzyja. Że tak naprawdę zawsze tam była. I tylko w końcu będziemy potrafili się tylko na niej skupić. Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/02761224449413666558noreply@blogger.com5tag:blogger.com,1999:blog-428846933020600213.post-29840558692110203262013-02-24T16:41:00.000+00:002013-02-25T00:17:03.371+00:00Jethro Tull- My God<iframe width="420" height="315" src="http://www.youtube.com/embed/DBIKANqHN4M" frameborder="0" allowfullscreen></iframe>
<br />
Jethro Tull i Aqualung, jedna z moich absolutnie ulubionych płyt, własciwie nie ma na niej słabej rzeczy a co drugi utwór to klasyka. Sercem albumu jest jednak ta rzecz- oparta na genialnym i prostym riffie najpierw gitary akustycznej i pianina, potem eleketrycznej i będąca pretekstem do jednego z najbardziej niesamowitych popisów solowych jakie widziała muzyka rockowa. Ian Anderson na flecie poprzecznym łamie wszelkie bariery, co chwila wygłupiając się i mrugając do słuchacza okiem. Zwłaszcza na żywo przechodził samego siebie. Te wygłupy kapitalnie jednak kontrastują z tematyką utworu, charakterem melodii i wokalnego występu. Ileż tu jest jadu, pretensji i rozczarowania. Te wygłupy w środku zaś to nic innego tylko szyderstwo. Kpina.<br />
<br />
<a name='more'></a>Bliska jest mi tematyka tego utworu. Nigdy nie miałem wielkiego zaufania dla zorganizowanej religii a dziś chyba nie mam już nawet szacunku. Im bardziej człowiek wstaje z kolan i im bardziej rozgląda się dookoła tym więcej widzi obłudy, hipokryzji i chciwości. Religia to po prostu kolejne narzędzie do zdobycia władzy. Połowa wierchuszki nawet nie wierzy w to czego naucza. Nie mówiąc o tym, ze co innego mówi a coś zupełnie innego robi... a nie wiem czy jest coś, czego bardziej nie znoszę... <br />
<br />
Nie mam nic do księży, przynajmniej niektórych. Wielu z nich, tych najbardziej oddanych, tych dla których było to rzeczywiście powołanie robi niesamowitą robotę; oni rzeczywiście służą, oni rzeczywiście mają jakąś misję. Niestety, to są wyjątki. Religia zamiast łączyć- tylko i wyłącznie nas dzieli. Na temat religii nawet nie można normalnie porozmawiać, bo atakując którykolwiek z dogmatów- nagle okazuje się że atakujesz rozmówcę. Nie ma nic co mnie bardziej wkurwia niż argument, ze własnie obraziłem czyjeś uczucia religijne. Albo dyskutujemy albo nie. Jeśli chcesz rzeczywiście rozmawiać to wstań z kolan. Inaczej się nie da. Jeśli to co mówię uważasz że nie jest racją- olej to. Po prostu. Gadam bzdury, spłonę w ogniach piekielnych i tyle. Bo przecież nie chodzi o wyśmiewanie czegokolwiek- po prostu wyrażenie swojego zdania. Nie wierzę w to i tamto. Nie ufam temu i tamtemu. Uważam że to i to jest bez sensu, a ta rzecz wręcz zaprzecza tamtej. Skonfrontuj ludzi z takimi argumentami i nagle pojawia się agresja. Ciekawe, jestem gorliwym katolikiem a nagle nie mam najmniejszego problemu z tym żeby Cię bezpardonowo atakowac w dyskusji. Ba, jak głęboka musi być wiara niektórych ludzi, jesli słowa jednej osoby potrafią nas tak poruszyć? Tak, to jest kpina. <br />
<br />
<br />
Skąd ta agresja? Ano stąd, że naprawdę mało kto wierzy świadomie. Mało kto zastanawia się w co wierzy i jak wierzy i po co wierzy- wierzą, bo rodzice wierzyli. Poszło się do Kościoła, wstało, usiadło, znowu wstało, przyklękło, wyklepało tych kilkanaście formułek i już, załatwione. Życie wieczne czeka. Powiedziało się gdzieś głośno w dyskusji że jest się przeciwko aborcji i już. A że potem się odeszło od żony z dzieckiem do młodszej i nie płaciło alimentów- małe piwo, pójdę do spowiedzi i wszystko znowu będzie dobrze. Jestem przecież żarliwym katolikiem.<br />
<br />
O KK jest mi na pewno najłatwiej mówić, bo to znam. Ale nie żeby inne religie zorganizowane były lepsze, o nie. Jakby się naprawdę przyjrzeć Islamowi to ta religia tez jest religią pokoju- wystrczy jednak tylko odpowiednia interpretacja i już jest ktoś gotowy rozerwać się na strzępy na jakimś targu dla tych kilku dziewic w niebie. Nie we wszystkich islamskich krajach przecież nosi się burki. Wszędzie, gdzie tylko pojawia się małą szansa na zdobycie władzy pojawi się i manipulacja. A czym jest łatwiej manipulować niż najgłębszymi ludzkimi obawami? Obawą przed pustką, samotnością? Śmiercią? Czy ktoś przerażony wizją śmierci i nagle skonfrontowany z obietnicą że "wszystko będzie dobrze jeśli" będzie kwestionował to "jeśli"? <br />
<br />
Sam doświadczyłem jak to wszystko działa wiele razy. Byłem na pogrzebie osoby bliskiej. Byliśmy w kapliczce, dookoła trumny były osoby starsze. Głośno odmawiały różaniec. Atmosfera, wiadomo, super ciężka, łzy same leciały do oczu, pustka kompletna i rozbicie wewnętrzne. Najbliższa mi osoba obok, zupełnie rozsypana, ja w niewiele lepszym stanie. Zacząłem słuchać tego różańca- nie słów a melodii. Taktu. Było w tym coś... hipnotyzującego. Uspokajającego. I działało. Tam wcale nie musiały być "Zdrowaśki"- tam mogło być i hinduskie "Ohmmmmmm"- ale to pokazało mi później, jak uniwersalna jest to rzecz. Jak naturalna. Ja w żadnym wypadku nie odrzucam wiary czy nawet religii. Zaczynam widzieć po co są obrządki, ich sens, ich przeznaczenie. I ich działanie. Tylko tu pojawia się problem. Jedna rzecz może na mnie działać- inna nie. Niestety, tu mamy dogmaty i mają pasować wszystkie. To jak to wreszcie jest- ja jestem dla religii czy religia dla mnie?<br />
<br />
Jestem agnostykiem, ale jestem agnostykiem w coś wierzącym. Nie odrzucam rzeczy odgórnie "bo są głupie" tylko próbuję zrozumieć po co one są i dlaczego. Czuję momentami jakąś siłę, ale nie mam potrzeby jej definiować. Czuję, ze ona jest na tyle wielka, że zabraknie zresztą środków, żeby to zrobić. Nie interesuje mnie żaden herb pod którym by ona figurowała, nie potrzebuję budynku, żeby ją w nim uwięzić. Najczęściej odczuję ją w przyrodzie, w górach. Może to zresztą jest po prostu natura? Nie wiem i nie obchodzi mnie to. Nie wiem co stanie się ze mną po śmierci i jeśli mam być szczery- też mam to gdzieś. I tak sie nie dowiem- mógłbym co najwyżej ślepo wierzyć, a to mnie nigdy nie interesowało. Jestem Tomasz, więc wiadomo, "wątpię więc jestem". Skupiam się więc na tym co mamy tutaj- a wbrew pozorom mamy dużo. Tylko trzeba otworzyć oczy. Ostatnia rzecz jakiej mi do życia potrzeba to ktoś odgórnie mi mówiący co mam robić, kiedy i straszący mnie, ze jeśli tego nie zrobię to coś strasznego się stanie. Momentalnie w głowie mi się pojawia tylko jedno pytanie- a co TY z tego będziesz miał?<br />
<br />
Nie ufam zorganizowanym religiom. Wiara jest czymś naturalnym. Można wierzyć, można nie wierzyć- ale to jest osobiste. Nasze. Nawet jesli wynika tylko ze ślepego zdetermionowania i naśladownaia tego co robili rodzice i wszyscy dookoła- może dać wiele dobrego. Jesli komuś pozwala stawić czoło kolejnemu dniu z uśmiechem, podnieść się po porażkach- pięknie, nic mi do tego. Absolutnie wspaniale. Ae ja tego nie potrzebuję i to też powinno być uszanowane. Dla mnie osobiście religia i wiara to nie są synonimy. O nie. To są prawie antonimy. Religia to jest coś stworzonego przez człowieka. Tysiące lat zdobywania władzy, wykorzystywania patentu na wiedzę i strachu ludzi przed czymś, czego i tak nie unikną. Obiecuje im się, ze jeśli rzucą monetę na tacę w tym a nie innym kościółku- wszytstko będzie dobrze. Bo... im większa perspektywa tym jasniejsza wydaje się jedna rzecz. Różnice między poszczególnymi religiami to są naprawdę pierdoły. Zamiast skupić się na tym, co je łączy (miłość bliźniego, taki mały szczegół, który jak pokazuje cała historia ludzkości my wierzący mieliśmy i mamy głęboko w dupie)- skupiamy się na różnicach. Tu jest czyściec a tu go nie ma. Tu wierzymy w papieża a tu nie. Co za różnica? Naprawdę akcpetowanie bądź nie papieża jest czymś tak fundamentalnym? I tym podobne. Te różnice mogą być nawet głębsze- jedna religia mówi o diable, druga nie. W jednej jest niebo albo obietnica zmartwychwstania- w innej reinkarnacja. Ale przecież wystarczy zrobić kilka kroków w tył, zeby zobaczyć jedno. To jest po prostu próba odpowiedzi na TO SAMO PYTANIE. Ta sama wątpliwość nas wszystkich toczy- co dalej? Po co to? I na swój sposób próbujemy to zrozumieć. To, że potrafimy się w najlepszym razie obrażać a w najgorszym wręcz zabijać (przypominam- zgodnie z miłością bliźniego, bo zdaje się najważniejsze przykazanie szło "a bliźniego swego jak siebie samego, no chyba że jest pedałem albo innowiercą albo czymś tam jeszcze") za to, że ta próba jest inna przechodzi moje wszelkie możliwości pojmowania rzeczywistości. Jedziemy na dokładnie tym samym wózku i w tę samą stronę, mamy te same pragnienia i wątpliwości. To jest wspólne. Jesteśmy tacy sami. Co robią religie? Dzielą nas. Każda obiecuje to samo, tylko warunki są nieco inne. Tu wstajesz/siadasz/wstajesz/klękasz- a tu walisz głową w chodniczek do Słońca. A ja tylko sobie wyobrażam, ze jeśli na górze rzeczywiście jest jakiś Absolut, który ma tak ludzkie cechy jakie myśmy w swojej prymitywności mu nadali to musi siedzieć, patrzeć na to wszystko i kiwać głową z niedowierzaniem. Zdziwiony tym, jak mało kto w ogóle próbuje ogarnąć większą całość, skupiając się na pierdołach i traktując cała sprawę jako pretekst do tego, żeby wybaczyć sobie samemu największe świństwa. Nigdy nie potrafiłem ogarnąć zakłamania, wedle którego jesteśmy dobrzy ze strachu przed piekłem a potem popełniamy rzeczy absolutnie straszne, idziemy do konfesjonału i wszystko jest znowu ładnie pięknie aż do nastepnego razu. Mnie się zawsze wydawało, ze wybiera się to co dobre (a najczęściej i trudniejsze) z samej satysfajkcji tego wyboru. Nie czekając na żadne nagrody. Empatia, te sprawy. Nie przypieprzę nikomu w nos, bo wiem jak sam bym się poczuł zaataowany. Ale może to ja jakiś dziwny jestem, słuchając opowieści i innych i zawsze czując prawie fizycznie to co oni mówili że czuli... <br />
<br />
Biblia nie jest dla mnie świętą księgą, ale jest książką, w której jest wiele pięknych i mądrych rzeczy, uniwersalnych. Oczywiście każda osoba religijna po przeczytaniu tego zdania zapała oburzeniem- "Tylko książka"? Po pierwsze- tak, bo przeredagowana tysiące razy przez LUDZI; po drugie- tak, ale ja część rzeczy z niej rzeczy rozumiem i staram się je wprowadzać w życie- czy Ty robisz to samo? Wreszcie- ja widze jak uniwersalne tam są prawdy. Tak samo widzę je w innych świętych podobno księgach. Wszystkie powstały z tej samej potrzeby. Tymczasem patrzę dookoła na ludzi dla których Biblia jest podobno jakimś drogowskazem i tylko kiwam z niedowierzaniem głową jak można być tak zakłamanym. Jesteśmy niedoskonali, grzech pierworodny i te sprawy. I już. Wytłumaczenie. Robię świństwa, bo jestem niedoskonały a potem pyk, "Ojczenasz" i wszystko jest dobrze.<br />
<br />
Może lepiej by było żeby zamiast mechanicznego odpierdalania kolejnych modlitw ludzie wstali z kolan, podnieśli się i zauważyli w końcu innych. Poczuli to, co oni czują. Uśmiechnęli sie czasem do nich. Wykazali wyrozumiałością, serdecznością. Tak, jak sami chcieliby być traktowani. Tolerancją. Tylko to wymagałoby pracy, prawda? Byłoby trudniejsze, no nie? Dużo łatwiej jest gadać i piętnować innych. A religia jest tylko kolejnym narzędziem, które nam na to pozwala. Chyba dlatego ciągnie mnie do przyrody. Nie interesuje mnie czy świat powstał w 7 dni czy przez kompletny przypadek przy okazji Wielkiego Jebudu. Patrzę na niego i wydaje mi się piękny. Wchodzę na jakąś górę, jadę na pustynię, gapię się na rybki w morzu, patrzę na lecące gdzieś ptaki i odczuwam ulgę. Nie ma kłamstwa, nie ma obłudy. Jest harmonia i piękno. Gdzie tylko ludzie wlezą tam zaczyna się syf i burdel i walka o władzę. Zawsze wcześniej czy później ktoś chce mieć wyższą pozycję i pokazać innym ze ma dłuższego. I ucieknie się do wszelkich sposóbów, żeby tę władzę osiągnąć. Czym przebijesz obietnicę nieśmiertelności? Wystarczy tylko iść za nim a nie za kimś innym. Proste, prawda? <br />
<br />
Ludzie chodzą do Kościołów, żeby tam spotkać się z Bogiem. Czasem sobie myślę, że to nieźle ironiczne, ale to jest jedno z ostatnich miejsc w którym On w ogóle by był... Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/02761224449413666558noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-428846933020600213.post-73080420863006075052013-02-23T21:19:00.001+00:002013-02-23T21:19:57.875+00:00Genesis- Firth of Fifth<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="315" src="http://www.youtube.com/embed/NRygkSV7OzY" width="420"></iframe>
Genesis i klasyka przez wielkie K, wielkie L, wielkie A...-
wiecie dokąd z tym idę. Wszystko otwiera przepiękne pianino Banksa,
potem typowo dla rocka progresywnego monumentalna i podniosła melodia aż
do TEGO solo. Najpierw na flecie, subtelnie i delikatnie. Potem utwór
nabiera rozpędu i pianino przeplata się z
klawiszami. Bas w tle też niczego sobie. Wszystko i tak zmierza do
jednego. TO solo musi wrócić. Tym razem mistrz Hackett i jego gitara.
Ciary to mało powiedziane. Ta gitara płacze, skarży się, wypowiada żale
które w nas tkwią tak głęboko, że nigdy słowami nie jesteśmy w stanie
ich oddać... Tych kilka prostych w sumie nut zagranych jest z tak
niesamowitym oddaniem... Każde jedno drgnięcie albo podciągnięcie struny
jest celowe i sprawia, ze kolejna armia mrówek robi sobie po naszych
plecach przebazowanie. Oczy się automatycznie zamykają niemal w
ekstazie. To aż prawie fizycznie boli z piękna. <br />
<br />
<a name='more'></a>Coś
jest z naszym światem nie tak, jeśli dużo bardziej znane z katalogu
Genesis jest coś takiego jak "Invisible Touch". Tego kawałka chyba nie
było nawet w propozycjach do czegoś, co podobno ma być Listą Wszech
Czasów w Trójce. W ogóle obserwując dwa różne rynki muzyczne, angielski
od 12 lat i wcześniej polski muszę przyznać, że różnice są przeogromne.Weźmy takie "Division Bell" Floydów- cała Anglia płytę najwyżej lubi, zdając sobie sprawę, że nigdzie jej do wcześniejszych osiągnięć grupy. U nas- wielbiona niczym ósmy cud świata. Powód jest prosty. Legendarny już koncert w Pradze, pierwsze spotkanie z zespołem tak naprawdę; ta płyta wyszła za naszego świadomego życia i bycia fanem, jako pierwsza... nasi rodzice w większości nie słuchali przecież Floydów tylko Czerwonych Gitar. A nawet jeśli słuchali- to było słuchanie z oddali. Ci muzycy to byli jacyś mityczni bogowie. Jak do dziś ważny i wspominany jest koncert Stonesów w Kongresowej? Tymczasem w Anglii pijesz z kimś piwo, rozmowa schodzi na muzykę i pada "a, widziałem Queen trzy razy; Sabbath widziałem z Gillanem w Hammersmith ale byli kiepscy, pracowałem z bratem Iana Paice". I tak dalej. Traktują ich tak, jak my traktujemy Lady Pank. Nie żadna niedostępna legenda a coś, co było elementem jakiejś tam codzienności. O dystans jest dużo łatwiej... <br /><br />
My klasykę rocka poznaliśmy praktycznie bez kontekstu- potem musimy to nadrabiać czytając książki, opinie, wspomnienia. A ten kontekst przecież jest ważny. Nie można zrozumieć punku nie wiedząc co działo się w tamtym czasie w Anglii. Niemożliwe jest zrozumienie w pełni czym była pierwsza płyta Black Sabbath albo Led Zeppelin bez kontekstu tego, co wtedy nagrywali inni. Ba, nawet zobaczenie jak wygląda Birmingham rozjaśnia wiele spraw. W ogóle nie wyobrażam sobie ogarnięcia tematu rocka bez znajomości języka angielskiego. Z jednej strony sama muzyka się przez to nie zmieni- z drugiej... wiele razy coś odrzucamy nie wsłuchując się w pełni. Nie każdy utwór od razu w ucho wpadnie, zaryzykowałbym stwierdzenie, że większość tych naprawdę wartch uwagi tej uwagi wymaga. Oczywiście, my mamy nasz, własny kontekst. Kontekst, przynajmniej dla mojego pokolenia, okresu przemian, odkrywania tej staszej muzyki, pierwszych wielkich sklepów płytowych w których można było kupić WSZYSTKO, sprowadzić single, które były czymś w ogóle mitycznym... Pamiętam do dziś nieistniejącą już wrocławską Bemolikę- to był sklep! Właśnie, był... Teraz wszędzie jest tylko EMPIK, sklep w którym na półce jest trzydzieści egzemplarzy tego samego tytułu ale nie ma tego tytułu którego Ty właśnie szukasz. Tu mamy kolejny fragment dzisiejszej układanki i naszego (już wspólnego) kontekstu- internet. Można poznać wszystko, można ściągnąć prawie wszystko. Nie ma rzeczy niedostępnych. Poznać dyskografię Zeppelinów można w jeden dzień. Nawet w pół. <br />
<br />
Osobiście cieszę się, że mogłem doświadczyć obu tych światów, tak różnych. Mogę poobcować z tym tutaj w UK i byłem częścią tamtych czasów w Polsce. W efekcie mam możliwość zobaczenia obu stron i dokonanie dużo bardziej dla mnie wartościowego wyboru czy bardziej obiektywnej (przynajmniej według mnie) oceny. To dotyczy oczywiście nie tylko muzyki, ale to jest w ogóle temat rzeka na kiedyś indziej. Nie wiem czy nowe pokolenia to zrozumieją. Patrzę dziś jak muzyka jest mordowana za pomocą mp3 i serce mi się kraje jak coraz to więcej ludzi nawet nie wie co to jest "album". Nie mówiąc o takim zjawisku jak "okładka". Może to sentymenty i nic więcej, ale nie wydaje mi się, żeby ściągnięcie dyskografii Marillion i odsłuchanie jej szybko w jeden dzień sprawiło, że ktoś tę muzykę naprawdę zrozumie. Pamiętam jak napawałem się zawsze każdą nową płytą i do dziś to mam- tu widzę coraz częściej tylko konsumpcję. I jasne, nie każdy będzie takim pasjonatem jak ja, nie każdy musi, nie każdy chce, ale... coś fajnego jednak znika, bezpowrotnie. Zastąpione czymś niekoniecznie lepszym. Konsumpcja nigdy nie polepsza jakości tylko sprawia, że jeszcze bardziej liczy się ilość. Nie, nie próbuję udowodnić, że kamienny nóż był lepszy od metalowego, ale że dźwięk MP3 to jakieś popierdywanie w porównaniu z głębokim i pełnym brzmieniem płyty winylowej. E tam, przecież nikt nie słyszy różnicy, ktoś powie. Dupa. Nie każdy może chcieć, nie każdy ma taką potrzebę- tu zgoda. Tylko problem z konsumowaniem jest taki, że zostaje na rynku wyłącznie to, czego chce większość. Niestety, nie jestem osobą wierzącą i ufającą większości. Już kiedyś o tym pisałem- im większa jest grupa, tym bardziej równamy w dół. Jeszcze dobrze, że tych pasjonatów trochę jest, płyta winylowa wraca nawet trochę do łask, przynajmniej w UK, ale... jak długo to będzie trwało? I na jaką skalę? A może to dobrze być w undergroundzie? Zawsze to większa satysfakcja i nawet można sobie na jakiś tam prymitywny piedestał wleźć...? Do dziś pamiętam jak dumny potrafiłem być po wyłowieniu jakiejś rarytasowej płyty w jakiejś zapyziałej piwnicy sklepu z winylami w Londyńskim Soho. Może niech tłuszcza trawi te wszystkie Biebero-Lamberty na mp3 a my cieszmy się tym co mamy? I pewnie bym tak bez problemu stwierdził, ale przez 7 lat mieszkania w Londynie i 5 w Nottingham widziałem jak zniknęła np. Astoria. Jak zburzono pub, w którym swój pierwszy koncert dali Sex Pistols. Jak po kolei zamykały się sklepy z płytami z drugiej ręki i w ich miejsce nie powstały nowe...<br />
<br />
Czasem po prostu szkoda, że dziś już tak mało osób chce się zatrzymać i posłuchać tego jednego drgnięcia struny gitary które sprawia, że drga każda jedna komórka w naszym ciele. Płyty są "remasterowane", żeby brzmiały dzisiejszo, co oznacza że są głośniejsze. Zajebiście. Tego nam potrzeba- zgubienia dynamiki i róznicy między cicho a głośno. To jest Genesis/Queen/Pink Floyd kurwa a nie Lady Gaga- to ma czasem być ciszej, tak to zostało przez artystę (!) stworzone! Ten wybuch gitary zadziała dwa razy bardziej jeśli będzie poprzedzony cichym, subtelnym , ledwo słyszalnym wstepem do niego. To jest tak jakby grać Chopina na najtańszym Casio i mówić, że to przecież te same nuty są... Nowoczesność, ej? Świat zasuwa coraz szybciej. Kiedyś zgredem zostawalo się w wieku 50-60 lat. Dziś masz 30, na chwilę się zapatrzysz w inną stronę i już jesteś nie w temacie i nie na czasie. Tylko... czy warto rzeczywiście być na czasie? Czy wsłuchiwałbym się z taką uwagą w drgnięcie struny które nastąpiło 39 lat temu gdybym chciał być na czasie? Jestem zgredem i jestem z tego dumny. Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/02761224449413666558noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-428846933020600213.post-82864853584787063102013-02-22T17:47:00.002+00:002013-02-22T17:48:06.236+00:00Thin Lizzy- Emerald<iframe width="420" height="315" src="http://www.youtube.com/embed/pPTPrEoT9BI" frameborder="0" allowfullscreen></iframe>
<br />
Jest piątek, więc może coś lżejszego ;)<br />
Thin Lizzy i zamykający ich najlepszy album kawałek z jednym z najlepszych riffów jakie kiedykolwiek nagrano, z nieprawdopodobnym biciem perkusji i z gitarowym solo dla jakich można się tylko rozpłynąć... Moment w którym utwór na chwilę zwalnia żeby potem dwóch gitarzystów nawzajem mogło się wymienić swoimi "kwestiami"... poezja. Rockowa poezja. Czasem używa się w opisywaniu muzyki słowa "dialog"- gitary z wokalem, gitary z pianinem, itd. Posłuchajcie tego sola- to jest właśnie taki dialog. Rozmowa. Dwie gitary zmierzające do tego samego punktu, każda inaczej, po to żeby potem już razem unisono zamknąć wszystko najlepszą możliwą klamrą- powrotem riffu.<br />
<br />
<a name='more'></a>Taki w sumie rockowy odpowiednik wzorca z Sevres. Tu jest absolutnie wszystko, czego od rockowego kawałka można wymagać. Dynamika, techniczna maestria, chemia między muzykami, Jak już się nasłuchacie tego sola, posłuchajcie co się dzieje pod nim. Bas i perkusja wpadające niemal w rezonans. Nikt tu nie próbuje zbawiać świata, nikt nie wymyśla po raz kolejny koła. Nie ma tu pretensjonalnych poszukiwań, nie ma pseudo intelektualnego kombinowania dla kombinowania. Jest rock, czysty, dosadny, chropowaty i piękny.<br />
<br />
Tak sobie poczytałem co ja tu do tej pory powypisywałem i stwierdziłem, że widać tylko jedną na razie część mnie- albo bardzo niewiele tej drugiej. A ja przecież uwielbiam iść na piwo i na koncert gdzie ktoś wiosła traktuje tak jak tutaj. Nie codziennie siedzę ze świeczkami czy przy zachodzie słońca, bo bym zajoba dostał. Jednego dnia będę sączył 10-letnie wino, bo kocham- innego chwycę za browar, wlezę na płot za którym odbywa się koncert i spróbuję go obejrzeć za darmochę. Jednego dnia będę szedł w góry i co 5 minut się zatrzymywał chłonąc ciszę i widoki i przeżycia- innego zrobię z kimś nimal sportowe przejście np Orlej Perci w jeden dzień- bo to też doświadczenie i też fajne, tylko inaczej. <br />
<br />
Przeraża mnie czasem, jak ludzie lubią wsadzać wszystko w szufladki. Powiesz że uwielbiasz "Jailbreak" czy "Master of Puppets" i już jesteś rockerem. Potem ze zdziwieniem odkrywają, że Floydów też wielbisz. Jak to? Srak to, normalnie- po co się ograniczać? Mogę Slayera a potem Tori Amos- to chyba normalne? Przynajmniej mnie zawsze normalne się wydawało. Nie tylko o muzykę oczywiście chodzi. Powie człowiek raz szczerze co myśli na jakiś temat- nagle podpisał cyrograf. Mijają tygodnie, miesiące, lata- nagle nie można się z tego wycofać. Nagle jest się hipokrytą. Moment- a coś takiego jak zmiana zdania? Dorośnięcie? Przemyślenie czegoś? Ba- a może wtedy był inny kontekst i te dwa niby różne zdania wcale ale to wcale się nie wykluczają? Tak jak nie wyklucza się bycie nieśmiałym, beznadziejnym romantykiem z byciem duszą towarzystwa. Przecież absolutnie wszystko zależy od kontekstu!<br />
<br />
Nie rozumiem skąd u nas ta chęć do robienia wszystkiego tak bardzo czarno-białego. Właściwe półeczki, właściwe etykietki, dokładne definicje. Podobno z tego się wyrasta- ale widzę i znam sporo ludzi, u których to się tylko z wiekiem pogłebia. Albo- albo. Powiedz że jesteś agnostykiem- "o, to siedzisz okrakiem na płocie". Gówno prawda, ale niech będzie- no i? To jest zarzut? Że potrafię zobaczyć rację tak z jednej jak i drugiej strony i nic nie jest w 100% jednoznaczne? Że ślepo nie przyjmuję jednej strony; że nie wierzę bo wierzyli inni ale też nie odrzucam na zasadzie buntu bo to by było dokładnie to samo tylko odwrotnie? Ja bym powiedział, że to coś dobrego! Ileż razy zdarza nam się czuć równocześnie dwie rzeczy, które nawzajem się wykluczają? Zdarza się? Pewnie, że się zdarza. Musieliśmy sobie wręcz przez wieki wymyślić jakiegoś diabła czy coś żeby sobie to wytłumaczyć. A to my, kurwa, nikt inny. My potrafimy kogoś kochać i nienawidzieć równocześnie. My czasem czujemy tak- a czasem inaczej. Jednego dnia jest różowo, innego czarno. To nie hipokryzja ani brak konsekwencji. To rzeczywistość. Tak jest oczywiście łatwiej: pyk- i już masz etykietkę. Jesteś ustawiony w odpowiednim miejscu na spektrum i masz tam pasować. Problem się zaczyna jak się pojawia dysonans. Jak to, przecież kiedyś mówiłeś/pisałeś coś innego? <br />
<br />
Był czas, kiedy zacząłem chodzić na gestalt że nie potrafiłem nagle skończyć zdania. Zaczynałem mówić zdanie o tym co czuję albo myślę i w pół łapałem sie na tym, że mogłem znaleźć kontrargument. Mogłem tak samo szczerze powiedzieć coś może nie odwrotnego, ale... coś na zasadzie, "jest tak i tak, ale w sumie jeśli weźmiemy pod uwagę to i tamto, to jednak...". Ciągły, wewnętrzny dialog. Przeciez to żadna dla nikogo nowość, id, ego i superego, prawda? Potem przestałem zwracać uwagę na ten dialog i skupiłem się na tym co czuję, na bodźcach i na tym co one wywołują. I nauczyłem się wypowiadać to, co w danym momencie się pojawiało. Taka trochę improwizacja. Najszczersza z możliwych, bo wywołana tym co działo się tu i teraz, z jak najmniejszym osądem jak to tylko możliwe. Efekt? Pretensja w stylu "przecież kiedyś powiedziałeś coś innego...". No tak, ale sytuacja też była inna... ja nawet obierając strony widzę i potrafię zrozumieć stronę drugą, dlatego ciężko jest mi skreślić coś raz a dobrze. I pewnie dlatego czasem wchodzę w jakieś absolutnie bezsensowne dyskusje, próbując dać o tym znać drugiej stronie, widząc jej racje i próbując znaleźć tę nić porozumienia. Zapominając przy tym, ze do tanga trzeba dwojga i jak ktoś chce przeinaczyć każdą jedną rzecz jaką powiesz- to dokładnie to zrobi...<br />
<br />
Nie wiem, dla mnie ten wewnętrzny dialog między tym co czuję, co mi mówiono że mam czuć i tym co chciałbym podświadomie czuć, który kiedyś wydawał się przekleństwem dziś jest czymś za co jestem bardzo wdzięczny. Zawsze dążyłem do tego, żeby być jak to mówią "do tańca i do różańca". Raz białe Porto, raz Żywiec. Raz 5-gwiazdkowy hotel, raz namiot. Raz Thin Lizzy, raz Pink Floyd. Po co się ograniczać? Żeby komuś do stworzonego obrazu pasować? Twórz na nowo, skoro masz taką potrzebę. Ja wolę jak ten dialog prowadzi do tej dla mnie spójnej klamry, do tego riffu. Koniec końców to jestem ciągle ja, dokładnie ta sama osoba. Codziennie inna, codziennie nowa. Ale ta sama. Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/02761224449413666558noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-428846933020600213.post-37461214762226578742013-02-21T20:42:00.003+00:002013-02-21T20:48:44.187+00:00Riverside- Left Out<iframe width="420" height="315" src="http://www.youtube.com/embed/jQOGrxMyfiA" frameborder="0" allowfullscreen></iframe>
<br />
<i>You're disregarding me<br />
Passing me by<br />
Like I'm not even here<br />
Maybe I'm not<br />
Maybe I'm somewhere else </i><br />
<br />
Wszystko jest dobrze póki pasujemy. Wszyscy się śmieją to i my się pośmiejemy. Ostre, sprośne żarty latają dookoła- dołączamy. Ogólna fascynacja czyjąś furą, przechodzacą "laską"- niewybredne odgłosy, jesteśmy tego częścią. O pewnych rzeczach nikt nie rozmawia to i my nie rozmawiamy. Nikt nie płacze to i my nie płaczemy. Pasujemy. Skupiamy się na tym. Żeby pasować. Maska nie moze spaść, to byłby dramat. Styl życia. Praca. Kariera. Towarzystwo. Robimy wszystko, żeby nie wypaść z obiegu. Spełniamy nie swoje ambicje, przyjmujemy nie swój system wartości. Nawet go nie poddajemy w wątpliwość, bo nie przychodzi nam do głowy że jest taka opcja. Nie zatrzymujemy się, bo nie ma po co, zresztą boimy się podświadomie że rozpędzone stado nas rozdepta. Biegniemy więc. Patrzymy z podziwiem na osoby z pozycją, charyzmatyczne, bogate, ludzi sukcesu i chcemy być przez nich docenieni, zauważeni, zaakceptowani. Być tam gdzie oni, tacy jak oni. Przecież oni są tacy szczęśliwi, no nie? <br />
<i></i><br />
<a name='more'></a><i><br />
We would have remained ourselves<br />
Without killing our feelings<br />
Slowly<br />
Day by day</i><br />
<br />
Tak na siebie nawajem patrzymy, nawzajem trzymając w szachu. Ktoś gdzieś kiedyś określił reguły gry- tylko nie bardzo wiadomo kto. Ale to nie są pytania jakie się głośno zadaje. Głośno śmieje się z tych samych dowcipów, zachowuje odpowiednio przy kolacji czy w pubie, uwielbia te same filmy, tych samych reżyserów. Jasne, są i kłótnie i dyskusje, nie zgadzamy się. Scorsese czy Tarantino? A moze jednak Lynch? I to jest oczywiście ta nasza wolność- przecież mamy swoje poglądy, jesteśmy inni, no nie? Tylko kto się odważy głośno powiedzieć, że nie rozumie fascynacji żadnym z nich? Że woli popatrzeć na zachód słońca niż obejrzeć po raz setny Pulp Fiction i że cała dyskusje jest cholernie pretensjonalna?<i> </i>Pal sześć jednak gust, to jest pikuś, to jeszcze przecież przejdzie- co jeśli skończy się teoretyzowanie a dojdzie do czynów? Czy podobnie nie wygląda sprawa w temacie moralności? Naszych własnych granic? Jak daleko je nagniemy po to tylko żeby nikt nie zauważył, że jesteśmy inni, ze czujemy inaczej i widzimy więcej? Inni piją to i ja piję? Inni grają to i ja zagram? Zapalę? Zdradzę? <br />
<br />
<i>I used to be one of you<br />
With the same spark in my eyes<br />
And now I don't belong to this place<br />
It's a matter of merciless time<br />
I wholly vanish</i><br />
<br />
Ile razy pozwalamy sobie na to, żeby powiedzieć coś ogólnie niepopularnego? Czy kiedy wszyscy się śmieją albo drwią z jednej osoby i ewidentnie cała sytuacja poszła za daleko- czy to my będziemy tą osobą, która powie "dość"? Zaryzykujemy? A może głośno poddamy w wątpliwość ogólnie przyjętą przez wszystkich prawdę? Pozycja społeczna, kariera, to są takie ważne dla niektórych rzeczy. Powiemy im, że nas tak naprawdę nie obchodzą? A może przyznamy się znajomym kumplom że spaliśmy całe życie tylko z jedną kobietą i nie czujemy że cokolwiek straciliśmy? Powiemy bliskim którzy są głęboko wierzący, że my nie podzielamy ich teorii i że ślubu kościelnego nie będzie, albo że będzie w innej religii? Przedstawimy wszystkim swoim mało liberalnym bliskim naszego nowego partnera tej samej płci? A może opowiemy im o eksperymentach z marihuaną? Rodzicom sfiksowanym na karierze powiemy o naszym planie odejścia ze studiów? Znajomym, którzy wszyscy mają doktoraty powiemy że naszym marzeniem jest założenie małego zakładu obuwniczego? Zresztą, co tam powiemy- zrobimy to? <br />
<br />
Robimy to co inni, tak jak inni. Wiele rzeczy świadomie, jeszcze więcej kompletnie podświadomie. Coś gdzieś czasem tylko dziwnie zaboli w brzuchu... jakiś utwór z niepokojącą nutą wywoła jakąś dziwną reakcję... Scena w filmie wywoła łzy kompletnie bez powodu, kompletnie bez sensu. Czasem wieczorem będziemy leżeć w łóżku nie mogąc zasnąć myśląc o czymś bezwiednie czując jakąś pustkę. Tęsknimy. Za sobą w tym wszystkim. Maska opada. Jesteśmy sami i nie trzeba jej trzymać. Nie trzeba? A przecież nadal ją trzymamy, może nawet jeszcze mocniej i jeszcze rozpaczliwiej. Jest przecież jeszcze jeden świadek. Najważniejszy. My sami.<br />
<br />
<i>Don't turn your back this time<br />
Just look at my eyes<br />
I won't break down<br />
I'm going to fight</i><br />
<br />
<br />
Przyznać się przed samym sobą, ze jest się zagubionym w tym wszystkim- to jest najtrudniejsze. Przyznać do błędu, do straconego czasu... wielu woli iść raz już obraną ścieżką. Wielu się nawet nad tym nie zastanawia, zdeterminowani już na dobre. Przebić się przez to uczucie i jeszcze dojść do tego kim jesteśmy i co tak naprawdę MY czujemy a nie co czuli nasi rodzice, znajomi, nauczyciele czy nawet rodacy- to już wyższa szkoła jazdy. Zdać sobie sprawę, ze lunatykujemy i otworzyć oczy. Powalczyć. Nie ze sobą jak do tej pory a o siebie. Dookoła nie ma wrogów. Są ludzie. Mogą być, może ich nie być. Nie musi ich być przecież setka, to nie Fejsbuk. Może być jedna i może wystarczyć. Ale na pewno jesteśmy my i jesteśmy tylko ten jeden raz. Inni nie będziemy. Więcej szans też nie będzie. Może zamiast zamykać oczy i udawać warto sprawdzić co się tam kryje i zaakceptować? Przytulić? Bronić?<br />
<br />
Walczyć?<br />
<br />
Bo jest o co walczyć. Asertywność to zabawna rzecz- czasem największą asertywnością jest zrezygnowanie z niej. Ale kluczem jest coś innego- świadomość. Tego co czujemy, co się dzieje i tego co chcemy osiągnąć i jakie będą konsekwencje. Ci którzy zauważą albo zrozumieją co robimy- to będą ludzie warci naszej uwagi, naszego skupienia i naszej energii. Reszta... niech się patrzy z wyrzutem albo nawet nieukrywaną niechęcią. To nie będzie boleć. Tego się przecież boimy, że będzie boleć. Nie będzie. To będzie nagroda i motywacja. Wskazówka, że idziemy w dobrą stronę. Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/02761224449413666558noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-428846933020600213.post-19189074488802382642013-02-19T11:08:00.001+00:002017-07-02T01:55:16.761+01:00Led Zeppelin- Since I've Been Loving You<iframe width="560" height="315" src="https://www.youtube.com/embed/w4THXeOD-Dw" frameborder="0" allowfullscreen></iframe>
<br />
Wiele utworów
zdefiniowanych jest jednym genialnym motywem, fragmentem czy występem. Takie
utwory przechodzą do klasyki. Absolutnie genialne solo. Rewelacyjny wokal.
Niesamowity tekst. Motyw basu. Riff. Coś. Raz na jakiś czas jednak pojawia się utwór w
którym każdy jeden element jest genialny. Na co byśmy nie spojrzeli, na czym
nie skupili- można napisać książkę. Takim utworem jest właśnie „Since I’ve Been
Loving You” Zepów. No bo o czym tu pisać? Gitara? Mówimy o chyba najlepszym
gitarowym solo jakie wyszło spod palców Jimmy Page’a. Tych genialnych miał
sporo- to jest chyba rzeczywiście najlepsze. Wokal? Plant przechodzi tutaj
samego siebie. W jego przypadku poprzeczka i tak jest zawieszona diablo wysoko-
tutaj poziom jest wręcz kosmiczny. Kiedy z rozpaczą niemal krzyczy „just one
more, just one more” to cały świat słucha tej skargi do końca. Bas? Hammond?
Absolutnie nieziemski poziom. A perkusja... oh ta perkusja...<br />
<br />
<a name='more'></a><br />
Bardzo chętnie
usłyszałbym taśmę matkę tego kawałka. I posłuchał samej perkusji, tych kilku
ścieżek na których została nagrana.<span style="mso-spacerun: yes;"> </span>Choć
i tak kolejne remastery sprawiły, ze dźwięk jest na tyle selektywny, ze można
usłyszeć skrzypienie pedała przy bębnie taktowym...! To co Bonzo Bonham tutaj
wygrywa to jest czysta poezja. Każde jedno przejście zagrane jest z taką pasją
i takim zacięciem, jakby od niego zależało życie. Perkusja opowiada tu niemal
sama historię, stanowiąc absolutnie boski kontrapunkt dla wszystkich innych
składników. To jest dużo, dużo więcej niż tylko wystukiwanie rytmu i trzymanie
tempa. Perkusja stała się kolejnym środkiem wyrazu. Jeśli ktoś chce wiedzieć
czemu śmierć Bonhama oznaczała koniec Led Zeppelin powinien posłuchać tego
kawałka.<br />
<br />
Te wszystkie składniki
razem już zapowiadają genialną całość- efekt jednak przechodzi wszelkie
oczekiwania. Dużo więcej niż tylko suma składników. Gitara, wokal, bas,
klawisze, perkusja. Prosty dość skład w typowo bluesowych ramach. Właściwie
ciężko cokolwiek tu wymyśleć oryginalnego. Co jednak sprawia, że całość urasta
do miana megaklasyki to chemia między muzykami. Każdy instrument z osobna gra
genialne rzeczy- ale połączone razem są jak żywy organizm. Słychać jak
poszczególne nuty wynikają z siebie. Jak bas robi miejsce gitarze, jak buduje
napięcie. Jak gitara wchodzi w dialog z wokalem. Jak perkusja wybija akcent za
którym idą pozostali. Cztery osoby w tym samym niemal amoku. Pisałem o
kompletnym oddaniu się roli czy występowi, ale w kontekście jednej osoby:
aktora, wokalisty, gitarzysty, itd. Tu mamy cztery różne osoby, charaktery,
postacie. Inne dążenia, inne marzenia, inne fascynacje, inne inspiracje. A
jednak czasem dzieje się coś absolutnie niewytłumaczalnego- jeden głos. Jedna
całość. Jeden organizm. Czasem czytamy o tym jak poszczególne zespoły
powstawały, jak muzycy się spotkali i mówią dziś o tym, że od pierwszej sekundy
wiedzieli że to jest „to”. Wierzę. Ta chemia albo jest albo jej nie ma. Można
wstawić do zespołu kilku wirtuozów i każdy będzie genialnym muzykiem. Razem...
będą nieźli. Ale nigdy (albo bardzo rzadko) nie uda im się osiągnąć tego podprogowego
poruzmienia o którym mówię. Na które nie ma przepisu. Na pewno nie jest nim
technika- a na pewno nie tylko ona. Raz na jakiś czas dzieje się po prostu coś
dziwnego i spotykają się właściwe osoby o właściwym czasie i we właściwym
miejscu. Tak ma być.<br />
<br />
No właśnie. Tak ma być...
Człowiek patrzy i myśli że to kwestia szczęścia. A to chyba nie do końca
prawda. Bo to się zdarza dużo, dużo częściej niż nam się wydaje. To „właściwy
czas/miejsce/osoby”. Tylko... przegapiamy. Skupiamy się na scenariuszu, który
już powstał w naszej głowie na tyle, że przepuszczamy fantastyczną okazję nawet
jej nie zauważając. Ktoś do nas się odzywa z boku a my tę osobę zlewamy bo
jesteśmy zaprzątnięci organizowaniem innego projektu. Potencjalną okazję
odrzucamy bo wydaje nam się nie do końca taka jaką chcieliśmy, nie w naszym
stylu. Tak, wiedzieć czego się chce to fajna rzecz i ważna, tylko... czy my
naprawdę wiemy? Układanie scenariusza w głowie a potem oczekiwanie na to aż się
jota w jotę spełni to przepis na same rozczarowania. I nie, nie mówię o
chorobliwym stopniu tego procesu. Mówię o zamknięciu się na bodźce, na
instynkt, na czasem szalone stwierdzenie „a co tam!”. Szukamy bezpieczeństwa-
to sie podobno nazywa dorastaniem. Ileż to razy słyszałem że dziecko uziemia. Ileż
to razy słyszałem o moich eskapadach w góry że „w końcu się znudzi”. O
starzeniu się, zmianie priorytetów. Skapcanieniu, jednym słowem. I oczywiście,
że dorastamy. Oczywiście że zmieniają się priorytety, może nawet możliwości,
ale... to od nas zależy czy dziecko nas uziemi czy nie. Jeśli się damy- to tak,
uziemi nas. Wmówimy sobie, że z dzieckiem nie pojedziemy tu czy tam- i już,
wytłumaczenie gotowe, w rezultacie nie jedziemy prawie nigdzie. Oświadczyłem
się mojej żonie na Zadnim Granacie, na samym środku Orlej Perci. Powiedziałem
jej jedną rzecz, że mam nadzieję mieć 60-70 lat i też być z nią w takich
miejscach. Może nie uda się w tych- ale w takich. Pomijając naprawdę ciężkie
choroby i wypadki- to od nas zależy kiedy i jak się zestarzejemy. To od nas zależy
czy będziemy zgorzkniali na starość. Jeśli coś nam nie pasuje tak bardzo-
wyczujmy to i... zmieńmy. Ale to jest ten najtrudniejszy krok. Ryzykujemy że
bliscy nas nie zrozumieją. Odrzucą. Oto naruszmay status quo. Staramy się uciec
od zgorzknienia spomiędzy zgorzkniałych. Wyjechać z kraju? Zmienić pracę?
Wyprowadzić się z wielkiego miasta? Dokonać wyboru którego wszyscy dookoła
odradzali? Rozwieść się? Zazwyczaj powstrzymuje nas już nie to co my myślimy i
czujemy- ale to co poczują a właściwe co wyobrażamy sobie że poczują inni. I
tak żyjemy, spełniając te wszystkie czasem nawet wydumane oczekiwania a czas
leci. A my gorzkniejemy, nawet nie rozumiejac co się dzieje i czemu. Zdanie
sąsiada, koleżanek, rodziny. Syna, matki, nauczyciela. Męża, żony, szefa. Nawet
nie zdajemy sobie sprawy ile energii poświęcamy na tą pajęczynę oczekiwań i na
to, żeby z niej przypadkiem nie wypaść. Jeśli wylecimy, ktoś się na nas
pogniewa. Wydaje nam się nawet, ze to będzie koniec świata.<br />
<br />
Tymczasem nigdy nie jest.
Życie po prostu płynie dalej. To tylko od nas zależy jak je sobie kiedyś
podsumujemy. Niedawno czytałem wyniki pewnej ankiety, które dały mi wiele do
myślenia. Ankietę przeprowadzono wśród pilęgniarek pracujących w domach
starców, z osobami umierającymi. Dotyczyła właśnie tego, co w ostatnich
chwilach te osoby mówią, jakie mają reflekcje. Czego żałują najbardziej.
Największym ze wszystkich wyrzutów sumienia było... spełnianie oczekiwań innych
a nie robienie swojego. W te ostatnie dni i tak zostajemy sami. Ci, których oczekiwania
spełnialiśmy- ich już tam nie ma. Dosłownie albo w przenośni- ta ostatnia
podróż jest raczej dość samotna. Perspektywa się zupełnie zmienia.<br />
<br />
To nie bliscy będą
umierać za nas. To nie osoby z boku będą robić kiedyś nasz rachunek sumienia i
bilans zysków i strat. Tylko i wyłącznie my sami. I tylko dość ponuro może
wyglądać obraz z perspektywy z której nagle usuniete zostaną oczekiwania innych.
Jeszcze gorzej, jesli zdamy sobie w końcu sprawę, że one tkwiły tylko i
wyłącznie w naszej głowie i były jedynie wymówkami przed podjęciem ryzyka. A
bez podjęcia tego ryzyka „właściwy czas, własciwe miejsce” mogą się nigdy
przenigdy nie zdarzyć i będziemy tylko czytać o takich rzeczach w kolorowych
magazynach, żyjąc życiem innych i zastanawijąc się „czemu nie ja?”.
Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/02761224449413666558noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-428846933020600213.post-76328361418797555982013-02-15T00:05:00.004+00:002013-02-15T00:39:06.654+00:00Dead Can Dance- The Host of Seraphim<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="315" src="http://www.youtube.com/embed/xpMNXEY_tio" width="420"></iframe><br />
Dead Can Dance. Chyba najtrafniejsza nazwa kiedykolwiek nadana jakiemukolwiek zespołowi i muzyce jaką ten wykonuje. Głos Lisy Gerard posiada niespotykaną u nikogo innego umiejetność przeniesienia słuchacza w dodatkowy niemal wymiar. Słyszałem ich na żywo w Royal Albert Hall. Nigdy w życiu nie słuchałem muzyki w takim skupieniu i napięciu. Każdy jeden mięsień mojego ciała był jak struna, emocje żyły niemal własnym życiem, nie kontrolowałem nic- kompletnie oddałem się doświadczeniu. Bo to nie był koncert, to nie był muzyka. To było coś więcej. Dwie godziny absolutnej ucieczki od wszystkiego co przyziemne. Brendan i Lisa swoimi głosami i swoim pomysłem na muzykę, swoimi inspiracjami tworzą coś czego wcześniej nie było i coś czego nikt nie jest w stanie skopiować. Można szukać poszczególnych składników, odnaleźć poszczególne isnspiracje, jest w tym dużo folku, muzyki dawnej, ale razem z kilkoma innymi elementami powstaje w ich wykonaniu coś więcej niż tylko ich suma. Potrafią w muzyce oddać swoje inspiracje, podejście do życia, marzenia, wątpliwości, egzystencjalne rozterki. Lisa wielokrotnie nawet nie próbuje śpiewać konkretnego tekstu tylko niczym dziecko, wolne od wszelkich ograniczeń wokalizą oddaje to co czuje. Tu nie ma hamulców. Tu nie ma konwencji. Tu nie ma ram stylu czy komercyjnych przeciwskazań. Jest muzyka, która gra w duszy dwójce ludzi, którzy mieli nieprawdopodobne szczęście spotkać się gdzieś kiedyś. Tylko muzyka. Nieskażona niczym innym. Bo bądźmy szczerzy- w idealnej postaci ona nic więcej już nie potrzebuje. <br />
<a name='more'></a><br />
Nie znam bardziej niezwykłej muzyki. Znam dużo wybitnej i genialnej- ale ta jest niezwykła. Można w jej opisie uderzać w jak najbardziej pretensjonalne i niemal nawiedzone tony a i tak kilkanaście sekund muzyki sprawi, że słowa okażą się nie być na wyrost. Słysząc głos Lisy na żywo każda jedna komórka rozpada się na drobne kawałki by z powrotem sie połączyć, ale jakby lepsza, poprawiona. Kiedy wyszedłem z Royal Albert Hall czułem się jak w bańce mydlanej. Koncert się skończył a równocześnie nadal trwał. Głos ucichł- a jednocześnie ciągle go słyszałem. O Edith Piaff mówiono że śpiewała a cały Paryż płakał. Tego dnia płakał Londyn. Widziałem. Ludzie autentycznie nie ukrywali łez. Nie smutku a wzruszenia, wywołanych obcowaniem z czymś niezwykle pięknym i czystym. Nie było list przebojów, Excela, Simona Cowella, oficjeli z wytwórni płytowych. Nie było wielkich fajerwerków na scenie, popisów techniki, skąpo ubranych tancerzy. Była muzyka. Nic więcej nie było potrzebne. Połowa publiczności i tak większość koncertu słuchała z zamkniętymi oczami...<br />
<br />
Muzyka DCD to brama nie tylko do innego wymiaru ale też wehikuł czasu. Muzycy przygotowując kolejne albumy szukają inspiracji w zapomnianych melodiach, stylach, obych kulturach. Potem używając nowoczensych środków tworzą z rozmysłem coś co jest pomostem między dwoma odległymi światami. Za każdym razem szukają gdzieś indziej, właściwie nigdy nie nagrali dwóch takich samych płyt z rzędu. Ten kawałek był rzeczywiście kontynuacją niesamowitego i wybitnego "Within the Real of a Dying Sun", bezsprzecznie ich największego dzieła, ale już reszta płyty niekoniecznie... nie powtarzali się, szukali. Czy to nie tego wymagamy od artystów?<br />
<br />
No właśnie- wymagamy czy nie wymagamy? A może wymagamy czegoś dokładnie odwrotnego? Czy nie wolelibyśmy czasem kolejnych wersji "Within the Realm"? Abstrahuję tu od tego, że to nie byłoby możliwe, utrzymanie takiej kreatywnej formy w tych samych ramach byłoby niemożliwe- ale czy my widzowie doceniamy rzeczywiście poszukiwania? Czy może jednak jeśli artysta nagrał album bądź piosenkę która nam odpowiada jest nagle zobligowany do nagrania kilkunastu podobnych? <br />
<br />
Oczywiście nie możemy w ten sposób rozgrzeszyć artysty idącego za modą, skręcającego w oczywisty sposób ku komercji. Zresztą, wtedy chyba słowo "artysta" staje się nadużyciem. Kryzysu twórczego i pójścia na łatwiznę też mylić z poszukiwaniami twórczymi mylić nie powinniśmy. Queen nagrywające The Works nie poszukiwało nic oprócz kilku dolców tudziez funtów. Invisible Touch Genesis to nie był eksperyment. Ale czy oczekiwanie na kolejną wersję Queen II czy Selling England jest daniem zespołowi szansy na odnajdywanie się w nowej rzeczywistości i w nowym kontekście? Zmieniamy się. Cały świat się zmienia. Ciągle. Dorastamy. Starzejemy się. Mądrzejemy, przynajmniej niektórzy. Bogacimy badź biedniejemy. Rewidujemy poglądy, przynajmniej Ci z nas z IQ wyższym niż to kwiatka doniczkowego. Każda zmiana niesie ze sobą kolosalną rewizję tego kim jesteśmy. Na artystę to zwłaszcza ma wpływ. Zamknięcie się w jednym konkretnym stylu a nawet w jednym konkretnym szablonie... oczywiście, nie każdy szuka artystycznie. AC/DC- to jest jeden szablon. Ale panowie nawet nie próbują udawać ze to co robią to jest jakaś sztuka. To jest rozrywka i to też jest OK, nawet bardziej niż OK. Oni znaleźli swoje miejsce, oni mają swój styl w którym czują się dobrze. Robią swoje, są sobą. Ale czy nawet od nich nie oczekujemy kolejnego "Back in Black"? Co by było gdyby nagle nagrali album pełen ballad albo zagrali unplugged? <br />
<br />
Artysta w pewnym momencie staje się niewolnikiem swojej publiczności. W dodatku presja na powtórzenie sukcesu jest ogromna. Wytwórnia, managment, radio, słuchacze. Kiedy ktoś nowy pojawia się- miał dużo czasu na znalezienie siebie, odnalezienie swojego stylu, drogi dzięki której odda swoje emocje w danym medium, zanim stał się sławny. Ale kiedy zrobi to w końcu publicznie i odniesie sukces- czas na rewizję czegokolwiek skraca się dramatycznie. Za rok ma być kolejna płyta, film albo wystawa. Już, szybko. Za ciosem. Zmiana? Jaka zmiana, przecież to odniosło sukces! Mało który artysta ma siłę i odwagę, żeby tej presji sie nie poddać. Przecież klaszczą... kochają... uwielbiają... może jednak dać im to czego chcą? <br />
<br />
Artysta który się tej presji nie podda ma wielką szansę stać się artystą wybitnym. Jesli mimo całego szumu pozostanie wyczulony na to co gra wewnątrz i właśnie to uda mu się po raz kolejny i kolejny przenieść na taśmę/płótno/kliszę to zrobi rzeczy wielkie i stanie się neśmiertelny. Ale czy tylko artysta? Czy my przypadkiem też nie mamy takich momentów w życiu osobistym, że czujemy że musimy spełniać czyjeś oczekiwania? Że ktoś kiedyś wyrobił sobie na nasz temat zdanie a może nawet sami swoją postać wykreowaliśmy i że nagle jesteśmy tego niewolnikiem? Ileż to razy słyszeliśmy z wyrzutem "Ty się zmieniłeś" albo "od tej strony Cię nie znałem/znałam". Prawda? Boimy się zmian, do tego stopnia że nie pozwalamy ludziom dookoła się zmieniać. Rozwijać. Dorastać. A już nie daj boże żeby zmiana była nagła. Im bliższa nam osoba- tym bardziej się zmiany boimy. Wszystko ma być proste. Bezpieczne. My nie chcemy nowości. Nowości zmuszają nas do myślenia, do okreslenia się na nowo. Do... zmiany. A my nie lubimy zmian. Lubimy usłszeć 147 raz tę samą piosenkę. Zobaczyć tego samego aktora w podobnym filmie do tego, który tak bardzo nam się podobał. Pojechać w to samo albo w takie samo miejsce na wakacje. Mówimy głośno że rutyna jest czymś złem- ale ilu z nas tak naprawdę dobrze się poza nią czuje? W dodatku potrafimy wymagać jej od innych. Każde odstępstwo to zgrzyt. Zmiana u drugiej osoby na którą nie mamy wpływu- niemal zdrada a na pewno zawód. Paradoksalnie wcale nawet nie musi nam być wyjątkowo dobrze. Byle tylko było znajomo. "Better the devil you know". Niektórzy nawet nazywają to... miłością. I tylko powinno pojawić się jedno małe pytanie- czy kochamy drugą osobę czy to co na jej temat stworzyliśmy sobie w głowie? Pozwolimy jej się zmienić? Na nowo określić i zdefiniować? <br />
<br />
Żyć? Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/02761224449413666558noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-428846933020600213.post-81935467515857214782013-02-13T19:38:00.003+00:002013-02-13T19:39:08.977+00:00Pink Floyd- The Great Gig in the Sky<iframe width="560" height="315" src="http://www.youtube.com/embed/UqCEPytSFqU" frameborder="0" allowfullscreen></iframe>
<br />
Czasem słowa są niepotrzebne. Czasem słowa są zupełnie zbędne.Czasem wystarczy piękny motyw pianina, niczym żywcem wyciągniety z muzyki klasycznej i wokaliza utalentowanej wokalistki. Czasem to wystarczy, żeby oddać coś, co żadne słowa oddać nigdy nie będą potrafiły. Jak łatwo mówiąc o śmierci wpaść w banał? Ileż razy zdarzyło Wam się usłyszeć coś rzeczywiście oryginalnego i celnego o przemijaniu? Można napisać całą ksiązkę i nie dotknąć wielu aspektów tego tematu. Tematu jakby nie patrzeć tabu. Czegoś czego się boimy, o czym w najlepszym razie nie myślimy albo staramy się nie myśleć. Tematu wzbudzającego niejednoznaczne emocje. Tematu, który tak naprawdę każdy z nas zna, który w każdym z nas wzbudza niewiarygodnie głębokie emocje. Strach. Ból. Żal. Niemoc. Nadzieja. Zrezygnowanie. I pewnie z tysiąc innych. Każde tak samo mocne, kazde w obliczu śmierci tak z jednej strony oczywiste i tak równocześnie uniwersalne. Wszyscy to znamy. Wszystkich nas to dotyczy. Bez wyjątku.<br />
<a name='more'></a><br />
<br />
Clare Torry to nie jest nazwisko tak znane jak nazwa Pink Floyd. A to własnie ta pani, mając ledwie 22 lata, polecona przez producenta płyty Alana Parsonsa zaspiewała coś absolutnie nieprawdopodobnego. W przeciągu 4 minut z kawałkiem oddała wszystko. Każdą jedną emocję. Każdą z osobna i w najmocniejszych momentach wszystkie razem. Pani dostała za to 30 funtów i dopiero w 2005 roku doczekała się swojego nazwiska na płycie jako współautorki utworu. Bądźmy szczerzy- bez niej byłoby to coś ładnego. Dzięki niej powstało coś nieziemskiego. Po raz kolejny mogę mówić o całkowitym i totalnym oddaniu się chwili. Kompletna artystyczna spontaniczność. Clare wychodząc ze studia była przekonana, że to co zaśpiewała nie zostanie użyte! Przed wyjściem przepraszała zespół za to, że nie potrafiła dać więcej. Wyobrażacie to sobie? Więcej czego???<br />
<br />
Śmierć powinna być naszą motywacją. Póki o niej nie myślimy- mamy tendencję do marnowania czasu. Wydaje nam się, ze mamy go tak wiele... że powiemy drugiej osobie co czujemy jutro, pojutrze, kiedyś indziej... że jeszcze będzie okazja... jednym z najboleśniejszych aspektów śmierci jest zdanie sobie sprawy, że tej okazji właśnie już nigdy nie będzie... wtedy dopiero rozumiemy że ten czas mamy limitowany i w dodatku nie wiemy w jakim stopniu. Na chwilę jednak tylko, mija kilka dni czy tygodni i wracamy do wyścigu szczurów, odkładając "pierdoły" znowu na później. Tylko czemu te "pierdoły" potem tak bolą? <br />
<br />
Nie chcę wchodzić zbyt głęboko w ten temat. Nie dlatego że jest ciężki ale dlatego że nie ma takiej siły, która sprawiłaby ze napiszę tu coś mądrego. Brakuje mi słów, metafor, środków stylistycznych. Może nawet ciągle doświadczenia czy perspektywy. Słucham Floydów i słyszę wszystko co mógłbym napisać zwielokrotnione i oddane perfekcyjnie. W dodatku nieograniczone słowami pozwala nam na własną interpretację, na odniesienie tematu do nas samych... każdy z nas ma zupełnie inne doświadczenia w tym temacie, ale wszyscy je mamy. To jest ta jedna jedyna rzecz na tym świecie jaka nas bez najmniejszych wyjątków łączy. Nie ma większej wartości niż ludzkie życie. Karmimy się czasem ideałami i jakimiś abstraktami, ale nic większego na tym świecie po prostu nie ma. Życie i śmierć. Są nierozłączne. Może warto się z nimi pogodzić. Zaakceptować własną śmiertelność żeby pełniej przeżyć tyle ile nam będzie dane. I spojrzeć na innych dookoła przychylniejszym wzrokiem. Wszyscy razem jedziemy w tę samą stronę... Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/02761224449413666558noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-428846933020600213.post-14353818651319469092013-02-12T21:09:00.002+00:002013-02-12T21:12:17.572+00:00The Rolling Stones- Gimme Shelter<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="315" src="http://www.youtube.com/embed/Jb-JZPmiEOI" width="420"></iframe>
<br />
Stonesi. Których jakoś nigdy bezgranicznie wielbić nie potrafiłem. Sporo ich dorobku lubię ale też spora jego część spotyka się z obojętnością z mojej strony. Doceniam- ale nie wielbię. Oczywiście od każdej reguły potrzebne są wyjątki. To jest jeden z nich. Dotyk geniuszu. Utwór który zawsze wywołuje nie tylko mrówki na plecach ale w jednym konkretnym momencie sprawia, że rozpadam się emocjonalnie na drobne kawałki. Posłuchajcie sami, na wysokości 2:45 kiedy wcześniej robiąca tylko drugi głos wokalistka wychodzi nagle na pierwszy plan.<br />
<i><br />Rape, murder!<br />It's just a shot away<br />It's just a shot away </i><br />
<br />
Te mocne słowa zaśpiewane są z nieprawdopodobną pasją w głosie, na granicy krzyku. W jednym konkretnym momencie jest w tym głosie tyle emocji, ze nie wytrzymuje. Łamie się. Niedoskonałe technicznie podejście staje się doskonałym środkiem artystycznym.<i> </i>Jest perfekcyjne. Wywołuje dysonans. Porusza. Nie ma siły, żeby nie poruszyło. <br />
<a name='more'></a><br />
Ilu z nas czeka na perfekcyjną miłość z bajki? Póki czegoś takiego szukamy- czeka nas tylko seria rozczarowań. Nie ma czegoś takiego jak uniwersalna doskonałość. Gdybyśmy potrafili stworzyć perfekcyjną twarz- nie byłoby na niej krzty charakteru. To właśnie mała niedoskonałość sprawia, że zatrzymujemy wzrok. Że coś lub ktoś wpada nam w oko. Nie tęksnimy nigdy za tym jak ktoś idealnie się ubierał albo nakładał idealny makijaż tylko za tym, jak wyglądał w pierwszej sekundzie po otworzeniu oczu rano. Wstydzimy się tych naszych niedoskonałości, mamy nawet z ich powodu kompleksy a to właśnie one sprawiają, że jesteśmy wyjątkowi. Nie do końca wiem dokąd idę z tym tekstem bo stoję w rozkroku. Z jednej strony jestem niepoprawnym idealistą, z drugiej nie wierzę w doskonałość. A może to dwie różne rzeczy, tak po prostu?<br />
<br />
Nie rozumiem naszego pędu ku doskonałości. Jest sztuczny. Kobiety wyedukowane przez media robią wszystko, żeby tylko wyglądac inaczej niż wyglądają, bo tego zapewne oczekują mężczyźni. Serwuje im się właściwie od dziecka ideał do którego NIGDY nie dojdą. Po co? A czy kobieta w pełni ustatysfakcjonowana z tego jak wygląda kupi krem do smarowania zmarszczek na łokciach za 159,99? Więc coraz to kolejne programy mówią im że ten ciuch pomniejszy jej biodra, tamta szminka sprawi że będzie miała pełniejsze usta a z kolei ta maskara sprawi, że rycerz na białym koniu będzie miał tego konia większego. Oczywiście ten stan jest tylko i wyłącznie podtrzymywany. Modelki na okładkach, zdjęciach. Obraz, do którego praktycznie nie da się aspirować i tylko mnie zastanawia- a po co do niego aspirować? My mężczyźni tego chcemy? Naprawdę? <br />
<br />
My faceci żeby nie było jesteśmy nie lepsi. Większy samochód, wiadomo co reprezentujący. Szybszy komputer, więcej RAMu. Większy dom. Wiertarka wielkości Kałasznikowa, którą użyjemy moze ze trzy razy żeby powiesić malutką ramkę na ścianie. Telewizor który działa jako lodówka w dni powszednie. Kupujemy ten złom, śmiejac się równocześnie z kobiet że mają tyle par butów. Oh really? Media mówią nam dokładnie czego potrzebujemy, kreując obraz do którego mamy aspirować. I nie mówię tylko o reklamach. To jest oczywiste. Spójrzcie jak wyglądają domy serialowych bohaterów. Leży gdzieś ciągle nie schowane do szuflady zdjęte wczoraj ze sznurka pranie? Kurzu trochę gdzieś może? A może nieumyty kubek od dwóch dni w sypialni? Niedomykająca się lekko szafa? Zardzewiały lekko kran? Straszy typ odkurzacza? Nie, tego wszystkiego oczywiście nikt nie robi i nikt nie ma. Tak nikt normalny nie żyje. Prawda?<br />
<br />
Ideały są piękne, jesli są nasze. Weźmy muzykę. Kiedy słucham czegoś co autentycznie uwielbiam jestem w obszarze ideału. MOJEGO ideału. On nie jest doskonały. Tu łamie się głos wokalistki. Tam słychać jak skrzypi pedał w taktowym. Tu się awanturowali przy nagrywaniu a tu gitarzysta był naprany w trakcie sesji nagraniowej. To ja określam reguły gry i ja decyduję o tym czy to mi w duszy gra czy nie. Właściwie kłamię, dzieje się to poza mną, w sferze uczuć, których przecież nie manipuluję w taki sam sposób w jaki manipuluję swój własny rozum... Tak samo jest z innymi rzeczami. Póki czuję (czuję, nie wiem albo rozumiem!), że są moje i tylko moje- są idealne. Moment w którym pojawia się coś obcego, w którym pojawia się manipulacja i nieszczerość- kończy się ideał. Może właśnie o to chodzi, o tę szczerość? W stosunku do samego siebie i innych?<br />
<br />
Stonesi wykazali się geniuszem, zatrzymując właśnie ten "take". Ten łamiący się głos oddaje tekst absolutnie idealnie. Jest prawdziwy. Jest szczery. Jest nam bliski. Nie ma tu manipulacji, nie ma drugiego dna. Jest dobitnie przekazana chropowata rzeczywistość. Ideał. Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/02761224449413666558noreply@blogger.com4tag:blogger.com,1999:blog-428846933020600213.post-69452270649982645202013-02-11T19:16:00.002+00:002013-02-11T21:46:16.117+00:00Jeff Buckley- Grace<iframe width="420" height="315" src="http://www.youtube.com/embed/A3adFWKE9JE" frameborder="0" allowfullscreen></iframe>
<br />
Jeff Buckley. Grace. Bez przesady- jeden z kilku najwspanialszych popisów wokalnych jakie znam. Najpiękniejszy instrument jaki istnieje- ludzki głos. I nie chodzi (tylko) o technikę. Znam dziesiątki jak nie setki piosenkarzy i piosenkarek z genialną wręcz techniką, którzy jednak skupiają się tylko na niej, gubiąc to co w ludzkim głosie najwspanialsze. Emocje. Nie ma nic mocniejszego, nie ma nic potężniejszego niż oddanie pełną parą głosem tego co w środku się kłebi i buzuje. Bez hamulców. Bez najmniejszej rozwagi. Bez obawy o to jak to zostanie odebrane, bez próby przypodobania się komukolwiek. Wolność. Artystyczna, ale chyba nie tylko. To już jest niemal mistyczne. Co ciekawe zarówno dla słuchacza jak i dla artysty. Może nawet w pierwszej kolejności dla artysty. To moment w którym artysta oddaje siebie w sposób bezkompromisowy jest momentem w którym mamy gęsią skórkę. Musi to byc szczere. Musi być czyste i prawdziwe. Nie ukrywanie strachu złością albo kompleksów arogancją. Raz na jakiś czas jakiś niezwykle utalentowany szaleniec gotowy jest obnażyć się na scenie i stanąć przed publicznością dokładnie takim, jaki jest. Emocjonalnie nagi. Jeff Buckley był takim szaleńcem. <br />
<a name='more'></a><br />
Końcówka tego utworu to jedna z tych rzeczy których się nie słucha tylko doświadcza. Brak hamulców. Głos, który zaczyna żyć własnym życiem. Technika i predyspozycje boskie, ale byłyby niczym gdyby wychodziły tylko z gardła albo przepony. Wychodzą z serca. Bawiłem się kiedyś w śpiewanie, próbowałem swoich sił, bez wielkich sukcesów, choć podobno źle nie było. Zawsze marzyłem o tym, żeby jeden, jedyny raz potrafić się czemuś tak bezgranicznie oddać. Pięć minut bezgranicznej wolności. Zamknąć oczy i pokazując całego siebie bez udawania czegokolwiek przejść w mistyczny niemal wymiar. Mistyczny, bo zazwyczaj na przeszkodzie stoi nam miliard przyziemnych rzeczy. Obawy, kompleksy, mniejsze bądź większe. Strach przed odrzuceniem. Człowiek jest istotą społeczną która posiada żałosną potrzebę bycia akcpetowanym. Jakże więc się uwolnić i wyjść poza wszelkie konwenanse? I podkreślam i powtarzam- nie na zasadzie buntu! Bunt jest łatwy. Bunt jest banalny. Każdy z nas będąc gówniarzem przeszedł bunt, jedni byli bardziej zbuntowani, inni mniej ale... to nie o bunt chodzi. Tu chodzi o uwolnienie się z oczekiwań innych a nie o mówienie o uwolnieniu się... jakże niewielekiej grupie artystów to się kiedykolwiek udało. Jakże wspaniałe rzeczy w takich momentach powstały. <br />
<br />
<br />
W życiu jest to tak samo trudne, może nawet bardziej. Po skończonej piosence można rozładować napięcie uśmiechem, niemal negujac to co się przed chwilą stało. To też widziałem wiele razy i wydaje mi sie całkiem naturalne. To dlatego wielu artystów ucieka w alkohol czy narkotyki. To dlatego wielu wydaje się niedostepnych bądź nawet gburowatych... po takim otwarciu się trudno spojrzeć na wszystko tak samo jak przed. Trudno przejść nad tym do porządku dziennego. Jakby nie patrzeć z wysoka spadło się z powrotem na ziemię. Poza tym... nikt nie jest jednowymiarowy. Takie buzujące w nas emocje, wątpliwości i namiętności to tylko jedna część większej całości. Ta przyziemna przecież też jak najbardziej istnieje. Po takim kompletnym oddaniu się żywiołowi jakim jest artystyczny przekaz ciężko wrócić na tą drugą stronę. Zwłaszcza jeśli mimo wszystko jest się targanym pewnymi wątpliwościami. Ileż to razy widziałem nieprawdopodobny popis artystyczny, czy to muzyczny czy to aktorski po którym następowało wręcz zakłopotanie bądź próba rozładowania napięcia jakimś głupim żartem. Próba zasłonięcia się po obnażeniu tym, że to przecież był akt. Udawanie. Wątpliwość czy aby na pewno nie było w tym przesady. Bo w takim momencie żywioł bierze górę. Artysta prawie traci kontrolę nad tym co się dzieje. To jest cel tego wszystkiego- oddać się, bezwarunkowo. Kiedy jest kontrola- nic boskiego się nie stanie. Ją trzeba oddać. Roli. Piosence. Wokalizie. Gitarowemu solo. <br />
<br />
W życiu jest chyba jeszcze trudniej. W sztuce jest wartość artystyczna, która jest usprawiedliwieniem tego co się dzieje. Jest ten mały szlaban bezpieczństwa. To tylko rola. To tylko wykonanie. W życiu... to jak mówimy, to jak piszemy, to jak się do siebie zwracamy, to jak się traktujemy... jak często oddajemy kontrolę nad tym co się dzieje? Jak czesto zdobywamy się na to żeby impulsywnie coś zrobić bez względu na to jak zostanie to odebrane, żeby okazać innym jak bardzo nam zależy? Czasem wstydzimy się nawet o tym szczerze powiedzieć. Ktoś nam wmówił konwenanse i w nie trzeba się wpasować. Mówić szczerze, pisać od serca, w 100% po swojemu- to prędzej spotka się z drwiną. Rozpłacz się- i wszyscy dookoła czują zakłopotanie. Bądź bardziej pobudzony- zawsze znajdzie się ktoś chętny żeby zgasić. ZAWSZE. Skończysz na marginesie, jako dziwak, obiekt żartów, ktoś kogo się unika, bo nikt nigdy nie wie jak się zachowasz. Używamy tych wszystkich górnolotnych słów jak sponatniczność, jak wolność, jak czystość, jak miłość czy niewinność a się ich panicznie boimy. Boimy się łez, boimy się zbyt głośnego śmiechu, boimy się wszystkiego co nie jest w 100% nasze. Nie rozumiemy- to się boimy. Zbyt głębokie, zbyt mocno poruszające coś w nas samych- boimy się. Czujemy inaczej- boimy się. Konwenanse nas chronią. Konwenanse mówią nam dokładnie kiedy jest właściwie się uśmiechnąć, kiedy jest właściwie się głośno roześmiać a kiedy rozpłakać albo siedzieć cicho.<br />
<br />
Tylko nie mówią nam kiedy i jak być sobą. To jest cena, jaką godzimy się zapłacić za to, żeby tylko pasować. Gdziekolwiek. Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/02761224449413666558noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-428846933020600213.post-57299508109070223572013-02-10T15:39:00.000+00:002013-02-11T21:39:30.751+00:00Steve Hackett- In Memoriam<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="315" src="http://www.youtube.com/embed/jwIxL6p6jJ4" width="420"></iframe><br />
Steve Hackett, człowiek odpowiedzialny za kwintesencję brzmienia Genesis. Wszyscy się zawsze czepiają podziału Gabriel/Collins a przecież po odejściu Petera Gabriela Genesis nagrało genialny album "Trick of the Tail". Dopiero kiedy odszedł Hackett wszystko się posypało zupełnie i panowie nagrali "...And Than There Were Three" którego się nie da mimo najszczerszych chęci słuchać... Anyway, facet od wielu, wielu lat gra solo i momentami przebijał ostro to co w danym momencie prezentowali panowie Banks, Collins i Rutherford. Obczajcie tylko "Shadow of the Hierophant". Albo nie, lepiej nie oczajajcie, kiedyś też tu będzie ;) <br />
<br />
<a name='more'></a>"In Memoriam" to chyba najpiękniejsza rzecz gitarowego mistrza. Bo w sumie nie wiem czy oprócz Frippa ktoś mu może podskoczyć, śmiem wątpić. Utwór niezwykle piękny, niezwykle smutny. I w sumie bardzo w moim życiu ważny. Pamiętam doskonale okoliczności jego poznania- był przełom roku 1999 i 2000, ostatni mój rok w Polsce (bo jakby ktoś nie wiedział, od 12 lat jestem w UK). Czas w którym całe moje życie wywracało się do góry nogami, w którym poznałem moją przyszłą żonę, w którym rozpaczliwie szukałem siebie i tego, co chciałbym w życiu robić (do dziś szukam i nie wiem czy znajdę, bo to chyba jednak o bieganie za króliczkiem chodzi...). Tomek Beksiński był jakimś tam idolem dla mnie. Zawsze facynował mnie język angielski, zawsze kochałem Monty Pythona, zawsze siedziałem w muzyce spod znaku Fisha i Marillion, King Crimson, Petera Hammilla, itd. Beksiński ze swoją genialną audycją radiową i "Opowieściami z krypty" we wtedy jeszcze normalnie się nazywającym i stojącym na wysokim poziomie "Tylko Rocku" był jak najbardziej na mojej mapie i radarze fascynacji. I nagle jak grom z jasnego nieba ostatni felieton i wiadomość o samobójstwie. I całonocna chyba audycja w Trójce Kośińskiego w której leciały wszystkie jego ulubione rzeczy. Plus ten właśnie kawałek, wtedy zupełnie nowy, w hołdzie dla niego: In Memoriam. Ciary to mało powiedziane. Utwór jak mało który oddaje tajemnicę nieuniknionego, coś czego się wszyscy tak bardzo boimy a co tak naprawdę jest JEDYNĄ pewną rzeczą w naszym życiu... wtedy złapał mnie nieprawdopodobnie, poruszając wiele strun które nigdy wcześniej poruszone nie były. Dziś odbieram go zupełnie inaczej- niemniej działa na mnie zawsze tak samo mocno. Ten melotron, który obok gitary jest chyba najpiękniejszym instrumentem kiedykolwiek stworzonym, ten subtelny motyw właśnie gitary, ta melorecytacja i ten delikatny chóralny refren... ku pamięci... <br />
<br />
Cały czas sobie wmawiam, że nie będzie tylko poważnie i smutno, że bedzie też wesoło i agresywnie... I pewnie będzie, bo przecież wszystkie Metalliki, Queeny czy inne ciarorobiące Systemy też tutaj się znajdą, ale... jakoś w pierwszym odruchu odnajduję się bardziej w takich rzeczach: zamyślonych, smutnych. Nawet jeśli wszystko dookoła nabiera kolorów, nawet jeśli wszystko dookoła w rzeczywistości zaczyna wyglądać lepiej niż kiedykolwiek wcześniej- to ciągle jest moje schronienie, ten lekki mrok. Jest w tym coś znajomego, prawdziwego, bezpiecznego. Wszyscy dookoła mówią że smutno i ponuro- i tylko ja tego nie widzę. Jest... realnie. Pięknie. Zamykam oczy i odpływam... Czy to jest moja ucieczka, czy to jest moje walium? Nie wiem, to jest trochę jak noc. Człowiek posiedzi trochę dłużej w nocy i się wycisza. Nie prześpi kilkunastu godzin i nagle robi się bardziej emocjonalny, mniej wyrachowany, z mniejszą kontrolą. Osobiście uwielbiam ten stan. Czuję że jestem dużo bliżej czegoś ważnego i prawdziwego.<br />
<br />
Mieszkałem przez 7 lat w Londynie i doświadczyłem szybkiego życia. Bardzo szybkiego. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, że położyłem się spać, otworzyłem oczy i okazało się, że spałem dwa lata. To było oczywiście ważne i jak każde jedno doświadczenie sprawiło że dziś jestem kim jestem, ale... to nie to, to nie dla mnie. Ja wolę się zatrzymać, niech cały świat pędzi, ja sobie stanę i popatrzę. Choćby na chwilę. Kiedyś wydawało mi się to niezwykle trudne, wręcz niemożliwe, wywołujące panikę niemal uczucie że nie mam nad tym kontroli, że wszystko pędzi a ja próbuję rozpaczliwie dotrzymać kroku. A przecież to takie proste. Po prostu przestać biec. Nie że nagle zamieszkać w jaskinii czy coś, nie. Moja praca na przykad jest wręcz nieustanną pogonią która nawet bardzo lubię, ale... później już nie muszę. Nie muszę mieć 75 calowego telewizora. Nie potrzebuję tych wszystkich gadżetów. Pralka z milionem programów, telefon który może służyć jako centrum dowodzenia NASA. I te ceny, bo oczywiście trzeba zawsze mieć nowszy, lepszy, mniejszy i markowy. Dupa, obudźcie mnie jak będzie potrafił zrobić loda. Nie obchodzi mnie ten wyścig zbrojeń. Nie muszę też gonić za mediami próbującymi mi sprzedać coraz to większe skandale i sensacje. Wiecie jak ogromną ulgą jest nie oglądanie TV? Mam telewizor, stoi, zbiera kurz, włączyłem go na chwilę na igrzyska, to był chyba ostatni raz kiedy grał, nawet nie wiem czy dziś by zadziałał. To samo internet- ostra selekcja tego co i po co się czyta... Pudelki, fora internetowe, komentarze pod artykułami, po lekturze których tylko i wyłącznie się zastanawiam jakim cudem ktokolwiek jeszcze szuka "brakującego ogniwa" ewolucji... Wiecie jak to dobrze bez tego całego bagna? Jaka to ulga? <br />
<br />
Przeżyłem niedawno jeden magiczny moment który autentycznie zmienił moje życie. Byliśmy na Teneryfie. Nie w kurortach, to też nie nasza bajka. Zawsze łazimy po jakichś górach, wertepach, jaskiniach, gdzie się da, szukamy jakichś pustych lokalnych plaż w jakichś rybackich wioskach... Anyway. Zamówiliśmy sobie jedną noc w hotelu pod Teidą. Hotel stoi w przepięknym otoczeniu kaldery, na wysokości 2000 metrów. To co w nocy dzieje się na niebie- kosmos. No jakby nie patrzeć dosłownie ;) Zero światła dookoła, tylko gwiazdy w ilości absolutnie niewyobrażalnej. Droga mleczna. W dzień z kolei zapierający dech w piersi widok na Teidę. Usiedliśmy sobie, jako jedyni na tarasie i zamówiliśmy piwo. Jedno, drugie. Siedzieliśmy i patrzylismy na tę Teidę. Co rusz robiliśmy jakieś zdjecie, rozmawialiśmy, ale generalnie chłonęliśmy to co dookoła. Zaczęło zachodzić słońce, z naszej perspektywy właśnie za Teidą. Widok był tak mocny i tak piękny że pomyślałem, że chciałbym żeby ta chwila nigdy się nie skończyła, zeby trwała. Nie umiem opisać tego co wtedy dokładnie czułem i widziałem. Nie ma takich słów, albo ja ich jeszcze nie znam. Ale pamiętam jak skupiałem się na tym, zeby czas się zatrzymał, na zapamiętaniu każdego detalu, każdego jednego bodźca dookoła. Wiatr, kolor światła, szum ciszy, temperaturę, zapachy- WSZYSTKO. Oczywiście piszę teraz o tym w czasie przeszłym, więc się nie zatrzymał, ale... ja tam zostałem. Część mnie na zawsze w tamtym momencie została. Udało mi się. Ta chwila nigdy się nie skończy. Zawsze będzie częścią mnie. Ja tam ciągle jestem. Ten moment zmienił moje życie.<br />
<br />
Dziś świadomie szukam takich momentów. Są prawdziwe. Są jedynymi na tym świecie jakie znam, o których wiem że mają jakąś większą wartość. To może być zachód słońca za Teidą, to może być coś zupełnie innego... pierwsze spotkanie z moją żoną... oglądanie tropikalnych rybek w małej kałuży po odpływie przez chyba dwie godziny i karmienie ich chlebem który ze sobą wzięliśmy na wycieczkę... domyślam się że moment kiedy moje dziecko pierwszy raz złapie mnie za rękę czy tam palec będzie jednym z takich momentów... takich, które się nigdy nie kończą... Gadżet się zepsuje. PO i PiS wcześniej czy później przestaną istnieć. Wygrana dyskusja w internecie i tak zaowocuje tym, ze jeden mądrala z drugim przeinaczy dwa słowa i stwierdzi że nazwałeś czarne białym, albo spróbuje zdeprecjonować Twoje słowa jakimś debilnym atakiem na coś, co nie jest przedmiotem dyskusji, obrazając Twoją inteligencję i ostro naginając Twoją wiarę w sens istnienia tego gatunku. Sensacja i skandal w telewizji i prasie zostanie zastąpiony kolejnym, również obliczonym na sprzedanie jak największej ilości kopii czy reklam... Za czym tu biec? Z czym tu walczyć? I po co? Do czego zresztą biec- jedna, jedyna pewna rzecz przecież to smierć. Aż tak nam do niej spieszno? Czegoś tu zresztą nie rozumiem- zasłuchuję się w kawałkach takich jak ten i one są podobno smutne i ponure i wręcz depresyjne- naprawdę? Zapierdalanie ile sił w stronę grobu jest niby mniej ponure i mniej smutne? Wszystko jest kwestią priorytetów. Wszystko zależy od nas. Od nikogo innego. Świat pędzi, pędził i pędził będzie. Nie wiem jak Wy, ale ja bynajmniej nie wykupowałem biletu na expres. <br />
<br />
<i>For someone else the blues and greens<br />The dreaming spires the skin-tight jeans<br />The armchair armies on the march<br />The transfer unit tube and mask<br />Who needs all the endless lies<br />That serve to keep the world alive<br />To taste the sweetness of the grave<br />And not regret mistakes I've made</i><br />
<br />
<i>In memoriam</i><br />
<i><br />Goodbye to all the angry dawns<br />Committee meetings pistols drawn<br />You can keep the rave reviews<br />The priests the guards the prisons and zoos<br />Goodbye to all the nation's pride<br />Farewell to those all choosing a side<br />In hut number twelve they're issuing guns<br />But only for the chosen ones</i><br />
<br />
<i>In memoriam...</i>Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/02761224449413666558noreply@blogger.com7tag:blogger.com,1999:blog-428846933020600213.post-36017138933435247902013-02-09T17:17:00.000+00:002017-07-02T01:57:21.286+01:00King Crimson- Starless<iframe width="560" height="315" src="https://www.youtube.com/embed/OfR6_V91fG8" frameborder="0" allowfullscreen></iframe>
<br />
No to zacznijmy od największych ciar jakie znam... King Crimson, bogowie rocka progresywnego. Starless, utwór który najpierw zabiera Cię słuchaczu w krainę melancholii, smutku i zamyślenia żeby potem nagle wszystko wywrócić do góry nogami i jazzującą imrowizacją wprowadzić niepokój, strach niemal; wwiercający się w mózg ale też i hipnotyzujący motyw gitary, przeplatający się z pochodem basowym narasta i narasta i kiedy wydaje się że osiągnął szczyt on idzie dalej i dalej i dalej... wszystko staje się coraz gęstsze; każdy jeden instrument oddaje każdą jedną nutą coraz więcej bólu i krzyku- aż po nagły wybuch zgiełku, szumu, hałasu, w którym możemy się zgubić, zapomnieć o wczesniejszych sonicznych doznaniach, niemal odpocząć... a przecież bynajmniej nie odpręża... i nagle z tego zgiełku raz i drugi powraca przepiękny motyw z początku... zamyka się klamra, nagle wszystko staje się jedną zwartą całością. Opowieścią. I ten lejący się na koniec melotron unisono z saksofonem- to już nie jest oddanie jednego czy dwóch uczuć, ale w tych kilku nutach zawarta jest nieprawdopodobnie wybuchowa mieszanka czegoś, co sami czujemy tak często i tak niejednoznacznie... tak wspaniale przez muzykę uchwycona cała gama czasem wydawałoby się wykluczających się a jednak idących unisono doznań... <br />
<br />
<a name='more'></a>Nagrać coś smutnego? Łatwizna. Chwyty molowe załatwią sprawę. Dodajmy jakiś banalny tekst o nieszczęśliwej miłości czy martwym psie i całkiem cynicznie mamy jednoznacznie smutną piosenkę. Banał. Wesołą? Prosze bardzo. Też się łatwo da. Podniosłą? Porywającą? To wszystko jest łatwe, na wszystko są sposoby. Oczywiście jest róznica między dobrą smutną piosenką a słabszą, ale często to wykonanie decyduje o odbiorze. Ale to wszystko jest technicznie w sumie nietrudne do osiągnięcia dla autora. Oddać cała gamę uczuć, które ciężko jest uchwycić i nazwać, ale które okazuje się trafiają gdzieś w środku i trzymają gdzieś za gardło, szklą oczy i stawiają włosy na ramieniu na sztorc- tego się cynicznie zrobić nie da. Muzyka dziś (i nie oszukujmy się, od wielu, wielu lat) to biznes. Głównie biznes. Żeby coś spodobało się jak najszerszej rzeszy widzów potrzeba jest spłycić przekaz. Równanie nigdy nie odbywa się w górę. Zawsze w dół. Nagle o wartości artystycznej utworu decyduje Excel i jakaś jedna w nim konkretna rubryka. Ilu słuchaczy, ile za reklamy, ile razy zagrane w jakiejś debilnej radiostacji która gra dosłownie trzydzieści utworów w kółko tych samych. To się liczy. Kasa. Excel. Cekiny, światła tandetnego programu w TV, debilna konferansjerka w radio o dupie Maryny kolejnej sztucznej gwiazdy mediów. Gdzie się powoli podziewają ci wszyscy naprawdę wielcy ludzie radia jak Kaczkowski, Tommy Vance czy John Peel? To wszystko powoli odchodzi a czasy w których Bohemian Rhapsody przecieka do radia bo dziennikarz był aż takim pasjonatem i aż tak zakochał się w czymś dziwnym jakby nie patrzeć zostały zastąpione przez czasy w których Gotye jest miliard tygodni na pierwszym w Trójce. I nie, nie mam nic do Gotye- to jest nawet zgrabny kawałek, tylko... Gubimy coś. Nie lubimy się już zatrzymywać. Nie lubimy przeżywać głebiej niż trzeba. Wolimy w mediach otrzymać walium na a nie opis rzeczywistości. No ale przecież rzeczywistość mamy dookoła, w niej żyjemy, nieprawdaż? No nie. Właśnie nie. Robimy wszystko żeby od niej uciec. Nie bierzemy jej taką jaką jest. W telewizji już nie tylko w serialach komediowych nam się mówi kiedy mamy się śmiać (w razie jakbysmy przegapili)- teraz w programach typu Idol czy inne Reality (CO KURWA?) TV przez odpowiednie światła, muzykę i kadry mówi nam się dokłądnie co mamy czuć. Jeszcze chwila i będą napisy pod spodem, "teraz smutek". Chociaż w sumie nie wiem która opcja jest bardziej obraźliwa... a przynajmniej powinna być- jak widać jednak chętnych nie brakuje. Zamknijmy dziesięć osób w jednym domu i patrzmy jak sobie robią kawę, jak się za plecami obgadują i jak idą zrobić kupę. Absolutny hajlajt w nocy- jak śpią. No kurwa, kto siedzi przed telewizorem i ogląda jak 10 osób śpi a dwie siedzą na kanapie i nie wiedzą o czym gadać więc w ciszy obgryzają paznokcie? <br />
<br />
Uczucia to fajna rzecz. To jest przecież nasz drogowskaz. Szukamy w religiach oparcia, w tym ze ktoś nam coś obiecał, ktoś kogo nigdy nie widzieliśmy ale powiedziano nam że jest... jesteśmy bardziej skłonni uwierzyć ślepo w to, niż wejść głebiej w to co sami na bieżąco czujemy. Aż tak się boimy. Czego? Siebie? Pustki? Tam nie ma pustki. Tam jest istny wulkan. Boimy się bodźców. Podziwiamy dzieci za to, że tak wszystko chłoną, że są tak niewinne- i sami decydujemy się zrezygnować z tego co one mają. Bo one po prostu odbierają bodźce i uczucia. Nie oceniają ich, są ich ciekawe. My, dorośli nagle próbujemy z nimi walczyć. A to tak samo bezskuteczne jak próba zatrzymania chmur na niebie. One płyną. Teraz są takie, za pięć minut niebo będzie wyglądało zupełnie inaczej niż teraz... nie mówiąc o kolejnym dniu. Ale nam to nie pasuje, my musimy zdefiniować, my musimy stworzyć obraz i potem się go uporczywie trzymać. To jest nie w moim stylu, ja tak nie potrafię, ja bym nigdy czegoś takiego... i tak dalej, i tak dalej. A one są. Uczucia, różne. Pozytywne, negatywne. Są. I będą. I naprawdę nie warto od nich uciekać, bo się ucieka od... siebie. Przeżyć całe swoje życie, ile by tam nie było lat i nie poznać samego siebie... czy jest większa tragedia? Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/02761224449413666558noreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-428846933020600213.post-41981942032343043962013-02-09T16:15:00.000+00:002013-02-11T21:38:39.889+00:00Tytułem wstępuWłaściwie nie wiem po co się za to zabieram. Zawsze lubiłem pisać, zawsze lubiłem ćwiczyć pióro... zawsze muzyka i podróże wiele dla mnie znaczyły... zawsze lubiłem dzielić się swoimi przemyśleniami, pasjami czy uczuciami- ale też zawsze męczyły mnie typowo internetowe sposoby walki o to czyja prawda jest najmojsza... Dialogów próbowałem, ale chyba jednak lepiej czuje się w monologu. Tak po prostu. Zawsze tak było. Właśnie wróciłem z Dubaju, który wielu by absolutnie zachwycił. I dla mnie oczywiście były momenty magiczne (w sumie wiele), ale niemniej absolutnym "hajlajtem" był pobyt na... pustyni... Gdzieś na wydmach, poszedłem kawałek dalej na pół godziny oddać się zupełnie pasji fotografowania której w mieście wielkich budynków specjalnie nie odczuwałem i... nagle byłem sobą. Byłem sam. Nie, że chciałem być zupełnie sam, bardzo żałowałem np. że nie było tam ze mną żony. Może znalazłbym jeszcze kilka osób, które również by mi tam pasowały- nie wiem czy potrzebowałbym drugiej ręki żeby je policzyć na palcach... ale byłem tam sam i... nie było mi źle. Nie musiałem z nikim walczyć, zresztą nigdy w konfrontacjach nie wiem o co niby mam walczyć i po co. Nie urośnie mi, choćbym się nie wiem jak starał- czemu inni tego nie potrafią zrozumieć? W konfrontacjach zaczynam się nagle tłumaczyć i usprawiedliwiać, z jednej strony asertywnie stojąc na swoim a z drugiej zastanawiając się po co to wszystko. <br />
<a name='more'></a><br />
Z ludźmi generalnie mam jeden problem- zawsze ktoś czegoś chce. Zawsze ktoś ma jakieś wyobrażenie i ja je muszę spełnić. Zawsze ktoś wie lepiej ode mnie samego. A ja... nie mam czasu. Ile mamy tu lat? 50? 60? 100 jak dobrze pójdzie? Wbrew pozorom- zajebiście mało. Więc? Więc ni chuchu nie będę go tracił na zadowalanie innych, zwłaszcza jeśli intencje niekoniecznie są przejrzyste. Jestem, tu i teraz. Taki a nie inny. Dla osób akcpetujących taki stan rzeczy w dokładnie takiej postaci będę dozgonnie lojalny. Inni... niech pozostaną za wydmami. <br />
<br />
Tu będę sam. Monologował. Ciekawie? Pewnie nie. Będzie dużo o muzyce. Głównie o muzyce. Ale nie tylko. Będzie o mnie- ale bez jakiegoś wielkiego ekshibicjonizmu. Pomysł mam taki, że każdego dnia zapodam jakis utwór (ciary) który będzie może punktem wyjścia do czegoś więcej (gniew ;) ). Może, choć niekoniecznie. Kropka? Bo to co tu napisane jest święte i nie podlega dyskusji :P A tak bardziej serio... ja tam do dyskusji jestem zawsze skory, ale stałem się bardzo, bardzo wybiórczy jeśli chodzi o kulturę tejże. Internet pod tym względem to już zupełne bagno. Znowu, ten sam temat... Im więcej ludzi, im większa grupa- tym bardziej obco się w niej czuję. Nie, tego nikt nie zobaczy, wielu nawet ma mnie często za wodzireja, ale... ja tak naprawdę cenię tylko te bardziej intymne spotkania. Bardziej wyciszone. Szczere. Prawdziwe. Znowu, jak na pustyni albo w moich ukochanych górach. Cisza, spokój i równowaga, dzięki którym nagle na osobie stojącej naprzeciwko mogę, chcę i potrafię się skupić i coś jej od siebie dać. I te osoby wybieram niezwykle ostrożnie. Kryterium jak już mówiłem jest jedno- akceptujesz to co masz naprzeciwko albo spadasz na drzewo. Innej drogi nie ma. Na iną drogę już nie ma czasu. Mam 33 lata. Niby nie dużo ale szybko zleciało. A podobno cholerstwo przyspiesza. Energii mam tyle ile mam. Sił mam tyle ile mam. Nie wystarczy ich na spełnienie siebie i wszelkich zachcianek dookoła. Wybieram więc... siebie. Czy to znaczy, że jestem narcyzem? Nie wiem i guzik mnie to w sumie obchodzi. Na zastanawianie się nad takimi pierdołami też straciłem dużo czasu. Na wątpliwości, kompleksy. Na wszelkie depresje. Na rzeczy które ktoś kiedyś wmówił, bo nie miał nic lepszego do roboty. Te wszystkie cegły w murze. Oglądałem je jak głupi, starając się zrozumiec po co i dlaczego i jak jest naprawdę, czy to ktoś przesadził czy ja? A gdzie życie? Za tydzień dowiem się czy będę miał syna czy córkę. Jeśli zadbam o siebie- będę potrafił i zadbać o to maleństwo. Nawet jak teraz o nim piszę, szklą mi się oczy. Dam mu wszystko, zrobię dla niego wszystko, ile tylko będę potrafił. Tak samo jak dla żony. Tak samo jak dla tych kilku innych osób, które docenią zjawisko pod tytułem "Fenderek". Reszta, naprawdę szczerze, moze iść się walić. ;) 33 lata... najwyższy czas złapać życie za jajca i ścisnąć tak mocno, że z kwikiem odda wszystko co ma w ofercie. Na igrzyska nie mam już ochoty. Tu igrzysk nie będzie. Tu będą tylko ciary, gniew i KROPKA. Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/02761224449413666558noreply@blogger.com2