piątek, 22 lutego 2013

Thin Lizzy- Emerald


Jest piątek, więc może coś lżejszego ;)
Thin Lizzy i zamykający ich najlepszy album kawałek z jednym z najlepszych riffów jakie kiedykolwiek nagrano, z nieprawdopodobnym biciem perkusji i z gitarowym solo dla jakich można się tylko rozpłynąć... Moment w którym utwór na chwilę zwalnia żeby potem dwóch gitarzystów nawzajem mogło się wymienić swoimi "kwestiami"... poezja. Rockowa poezja. Czasem używa się w opisywaniu muzyki słowa "dialog"- gitary z wokalem, gitary z pianinem, itd. Posłuchajcie tego sola- to jest właśnie taki dialog. Rozmowa. Dwie gitary zmierzające do tego samego punktu, każda inaczej, po to żeby potem już razem unisono zamknąć wszystko najlepszą możliwą klamrą- powrotem riffu.

Taki w sumie rockowy odpowiednik wzorca z Sevres. Tu jest absolutnie wszystko, czego od rockowego kawałka można wymagać. Dynamika, techniczna maestria, chemia między muzykami, Jak już się nasłuchacie tego sola, posłuchajcie co się dzieje pod nim. Bas i perkusja wpadające niemal w rezonans. Nikt tu nie próbuje zbawiać świata, nikt nie wymyśla po raz kolejny koła. Nie ma tu pretensjonalnych poszukiwań, nie ma pseudo intelektualnego kombinowania dla kombinowania. Jest rock, czysty, dosadny, chropowaty i piękny.

Tak sobie poczytałem co ja tu do tej pory powypisywałem i stwierdziłem, że widać tylko jedną na razie część mnie- albo bardzo niewiele tej drugiej. A ja przecież uwielbiam iść na piwo i na koncert gdzie ktoś wiosła traktuje tak jak tutaj. Nie codziennie siedzę ze świeczkami czy przy zachodzie słońca, bo bym zajoba dostał. Jednego dnia będę sączył 10-letnie wino, bo kocham- innego chwycę za browar, wlezę na płot za którym odbywa się koncert i spróbuję go obejrzeć za darmochę. Jednego dnia będę szedł w góry i co 5 minut się zatrzymywał chłonąc ciszę i widoki i przeżycia- innego zrobię z kimś nimal sportowe przejście np Orlej Perci w jeden dzień- bo to też doświadczenie i też fajne, tylko inaczej.

Przeraża mnie czasem, jak ludzie lubią wsadzać wszystko w szufladki. Powiesz że uwielbiasz "Jailbreak" czy "Master of Puppets" i już jesteś rockerem. Potem ze zdziwieniem odkrywają, że Floydów też wielbisz. Jak to? Srak to, normalnie- po co się ograniczać? Mogę Slayera a potem Tori Amos- to chyba normalne? Przynajmniej mnie zawsze normalne się wydawało. Nie tylko o muzykę oczywiście chodzi. Powie człowiek raz szczerze co myśli na jakiś temat- nagle podpisał cyrograf. Mijają tygodnie, miesiące, lata- nagle nie można się z tego wycofać. Nagle jest się hipokrytą. Moment- a coś takiego jak zmiana zdania? Dorośnięcie? Przemyślenie czegoś? Ba- a może wtedy był inny kontekst i te dwa niby różne zdania wcale ale to wcale się nie wykluczają? Tak jak nie wyklucza się bycie nieśmiałym, beznadziejnym romantykiem z byciem duszą towarzystwa. Przecież absolutnie wszystko zależy od kontekstu!

Nie rozumiem skąd u nas ta chęć do robienia wszystkiego tak bardzo czarno-białego. Właściwe półeczki, właściwe etykietki, dokładne definicje. Podobno z tego się wyrasta- ale widzę i znam sporo ludzi, u których to się tylko z wiekiem pogłebia. Albo- albo. Powiedz że jesteś agnostykiem- "o, to siedzisz okrakiem na płocie". Gówno prawda, ale niech będzie- no i? To jest zarzut? Że potrafię zobaczyć rację tak z jednej jak i drugiej strony i nic nie jest w 100% jednoznaczne? Że ślepo nie przyjmuję jednej strony; że nie wierzę bo wierzyli inni ale też nie odrzucam na zasadzie buntu bo to by było dokładnie to samo tylko odwrotnie? Ja bym powiedział, że to coś dobrego! Ileż razy zdarza nam się czuć równocześnie dwie rzeczy, które nawzajem się wykluczają? Zdarza się? Pewnie, że się zdarza. Musieliśmy sobie wręcz przez wieki wymyślić jakiegoś diabła czy coś żeby sobie to wytłumaczyć. A to my, kurwa, nikt inny. My potrafimy kogoś kochać i nienawidzieć równocześnie. My czasem czujemy tak- a czasem inaczej. Jednego dnia jest różowo, innego czarno. To nie hipokryzja ani brak konsekwencji. To rzeczywistość. Tak jest oczywiście łatwiej: pyk- i już masz etykietkę. Jesteś ustawiony w odpowiednim miejscu na spektrum i masz tam pasować. Problem się zaczyna jak się pojawia dysonans. Jak to, przecież kiedyś mówiłeś/pisałeś coś innego?

Był czas, kiedy zacząłem chodzić na gestalt że nie potrafiłem nagle skończyć zdania. Zaczynałem mówić zdanie o tym co czuję albo myślę i w pół łapałem sie na tym, że mogłem znaleźć kontrargument. Mogłem tak samo szczerze powiedzieć coś może nie odwrotnego, ale... coś na zasadzie, "jest tak i tak, ale w sumie jeśli weźmiemy pod uwagę to i tamto, to jednak...". Ciągły, wewnętrzny dialog. Przeciez to żadna dla nikogo nowość, id, ego i superego, prawda? Potem przestałem zwracać uwagę na ten dialog i skupiłem się na tym co czuję, na bodźcach i na tym co one wywołują. I nauczyłem się wypowiadać to, co w danym momencie się pojawiało. Taka trochę improwizacja. Najszczersza z możliwych, bo wywołana tym co działo się tu i teraz, z jak najmniejszym osądem jak to tylko możliwe. Efekt? Pretensja w stylu "przecież kiedyś powiedziałeś coś innego...". No tak, ale sytuacja też była inna... ja nawet obierając strony widzę i potrafię zrozumieć stronę drugą, dlatego ciężko jest mi skreślić coś raz a dobrze. I pewnie dlatego czasem wchodzę w jakieś absolutnie bezsensowne dyskusje, próbując dać o tym znać drugiej stronie, widząc jej racje i próbując znaleźć tę nić porozumienia. Zapominając przy tym, ze do tanga trzeba dwojga i jak ktoś chce przeinaczyć każdą jedną rzecz jaką powiesz- to dokładnie to zrobi...

Nie wiem, dla mnie ten wewnętrzny dialog między tym co czuję, co mi mówiono że mam czuć i tym co chciałbym podświadomie czuć, który kiedyś wydawał się przekleństwem dziś jest czymś za co jestem bardzo wdzięczny. Zawsze dążyłem do tego, żeby być jak to mówią "do tańca i do różańca". Raz białe Porto, raz Żywiec. Raz 5-gwiazdkowy hotel, raz namiot. Raz Thin Lizzy, raz Pink Floyd. Po co się ograniczać? Żeby komuś do stworzonego obrazu pasować? Twórz na nowo, skoro masz taką potrzebę. Ja wolę jak ten dialog prowadzi do tej dla mnie spójnej klamry, do tego riffu. Koniec końców to jestem ciągle ja, dokładnie ta sama osoba. Codziennie inna, codziennie nowa. Ale ta sama.

Brak komentarzy:

Tyle osób nie miało nic lepszego do roboty